Grupy dyskusyjne   »   pl.soc.polityka   »   Ani dowd, ani zdjcie

Ani dowd, ani zdjcie

Data: 2013-10-12 13:25:26
Autor: Mark Woydak
Ani dowd, ani zdjcie

Ani dowód, ani zdjęcie

Z prof. Wiesławem Biniendą z Uniwersytetu w Akron, ekspertem Zespołu
Parlamentarnego ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010
roku, rozmawia Piotr Falkowski

Podobno w jednej ze swoich prezentacji zamieścił Pan komputerowo
zmodyfikowane zdjęcia skrzydeł tupolewa, zespół Laska zapowiedział, że
złoży w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury. W jego oświadczeniu mowa
jest o sfałszowaniu kluczowego dowodu zespołu parlamentarnego.

– Przede wszystkim to nie jest żaden kluczowy dowód. Te fotografie
stanowiły wyłącznie uzupełnienie i dodatkową ilustrację dla zasadniczego
wyniku mojej pracy, która polegała na komputerowej symulacji uderzenia
skrzydła samolotu w brzozę. Co do zdjęć, to chciałbym zwrócić uwagę, że pod
każdym jest wyraźnie podane źródło. Wszystkie fotografie skrzydeł pochodzą
z raportu MAK. Pokazałem też wizualizację, którą dostarczył mi inż. Marek
Dąbrowski. Na niej rzeczywiście komputerowo przesunięto odłamaną część
skrzydła i przyłożono do pozostałego fragmentu. Wyraźnie powiedziałem, że
jest to rekonstrukcja, więc nie wiem, jak można mówić o fałszerstwie.

Trwa kampania podważania Pana autorytetu po artykule w „Gazecie Wyborczej”
i ujawnieniu zeznań Pana i dwóch innych współpracowników zespołu
parlamentarnego. Nie ma Pan poczucia nadużycia zaufania i dobrej woli?

– Oczywiście, że prokuratura nadużyła mojego zaufania. Mogłem nie
przyjmować wezwania do stawienia się do prokuratury. Była to wyłącznie moja
dobra wola, że to wezwanie przyjąłem. Wiedziałem bowiem, że jeśli tego
wezwania nie przyjmę, to zostanie rozpętana kampania propagandowa, że
uciekam przed prokuraturą, gdyż kłamię. Zdawałem sobie sprawę, że
prokuratura będzie manipulować moimi zeznaniami, ale nie przypuszczałem, że
aż to takiego stopnia. Przykładowo, żaden cytat wyrwany z kontekstu, którym
„Gazeta Wyborcza” starała się nas zdyskredytować w swym słynnym paszkwilu,
nie pochodzi z moich zeznań. W tym szale medialnej nienawiści do
niezależnych ekspertów inspirowanej z ośrodków prokuratury nie chodzi
przecież ani o nasze badania, ani o nasze zeznania, ani o nasze
kompetencje. Chodzi wyłącznie o zabicie niezależnego głosu sprzeciwu wobec
absurdów zawartych w raportach MAK i Millera. Dyskredytowani jesteśmy
wszyscy hurtowo za to, że nie akceptujemy oficjalnego kłamstwa
smoleńskiego.

Czy z perspektywy czasu nie wydaje się Panu, że pytania prokuratora były
tendencyjne i już wtedy planowano wykorzystanie Pana zeznań poza śledztwem?

– Tak.

Przekazał Pan prokuraturze pliki z symulacją, o których mowa w zeznaniach?

– Poinformowałem prokuraturę, że na przekazanie plików komputerowych
potrzebna jest zgoda mojej uczelni i NASA. Należy więc wystąpić do tych
instytucji drogą formalną.

Jedną z kwestii, którą zaczęły eksponować nieprzychylne Panu media, jest
finansowanie Pana badań. Docierają od czasu do czasu jakieś oświadczenia
Pana uniwersytetu w tej sprawie, które chyba nie są dobrze rozumiane, a na
dodatek manipuluje się nimi jak ostatnio w TVN24. Wyjaśnijmy to dokładnie.

– Przed TVN24 kilka miesięcy temu również „Newsweek Polska” zasypał
administrację mojego uniwersytetu pytaniami i też dostał wyjaśnienie od
rzecznika. Otóż połowę etatowego czasu pracy każdy profesor musi poświęcać
na dydaktykę, a drugą połowę na badania naukowe. Uczelnia płaci oczywiście
pensję, a więc można powiedzieć, że finansuje badania naukowe, ale nie
finansuje żadnego z konkretnych projektów bezpośrednio. Profesorowie mogą
ubiegać się o granty od różnych instytucji i firm.

W USA jest wolność badań naukowych i każdy naukowiec może się zajmować
tematami, których wyniki jest w stanie publikować w formie artykułów
naukowych i prezentować na konferencjach. Praca profesora musi być zgodna z
misją uczelni, która mianowicie polega na prowadzeniu badań naukowych,
nauczaniu studentów i promowaniu ich na stopnie naukowe. Ja to wszystko
robię. Przypadek katastrofy smoleńskiej może być jak najbardziej tematem
pracy naukowej. Wyniki tej pracy prezentowałem wielokrotnie na różnych
konferencjach i wraz ze studentami opublikowałem artykuł naukowy na ten
temat w międzynarodowym piśmie technicznym.

Nikt mi nie może zabronić zajmować się tym tematem, gdyż leży on w zakresie
mojej specjalizacji zawodowej. Ja sam ponoszę odpowiedzialność za dobór
tematów. Od tego zależy moja pozycja i prestiż. Dodatkowo zabezpieczeniem
mojej swobody akademickiej jest to, że mam pozycję tzw. tenure. Jest to
gwarancja, że nie zostanę usunięty z powodu przekonań politycznych czy
zainteresowań. Stworzono ją z myślą o humanistach, na przykład
politologach, i nigdy nie przypuszczałem, że mi, inżynierowi, może się taka
ochrona przydać.

Jak Pan ocenia te dwa lata pracy nad przyczynami katastrofy?

– Niestety negatywnie. Nie byłem na to przygotowany. Jestem naiwnym
naukowcem, odizolowanym od świata polityki. Wydawało mi się, że, gdy
zaproponuję alternatywną metodę weryfikacji istotnych faktów przy pomocy
narzędzi – mogę to powiedzieć z całą odpowiedzialnością – najlepszych na
świecie, których jestem współtwórcą, to spotka się to z pozytywnym
odbiorem. Stało się inaczej. Została uruchomiona cała akcja szkalowania i
opluwania mnie. Najpierw sam dostawałem nieprzyjemne e-maile i telefony,
teraz skupiono się na moich współpracownikach i przełożonych, wszędzie,
gdzie tylko byłem lub jestem zaangażowany. Są oni dosłownie bombardowani
e-mailami, które mają charakter zwykłych donosów. Chodzi o to, żeby uznano,
że zajmuję się sprawami politycznymi, czymś podejrzanym, i żebym miał z
tego powodu kłopoty.

Nie obawia się Pan, że zaszkodzi to Panu w karierze w USA?

– Na szczęście moja pozycja jest bardzo mocna. Przede wszystkim moja praca
przyniosła uczelni 8 mln USD z zewnątrz, co jest rekordową wielkością
funduszy, jakie uzyskuje jeden naukowiec. Od 2000 r. jestem dziekanem
(department chair) i udaje mi się wykonywać tę funkcję administracyjną z
powodzeniem, godząc ją z aktywną pracą naukową. Kiedy zaczynałem kierowanie
wydziałem, było na nim 200 studentów i 12 profesorów. Teraz jest 450
studentów i 19 profesorów. To konkretne mierniki mojego sukcesu. Oczywiście
najważniejsze są wskaźniki dotyczące moich publikacji naukowych, liczba
wypromowanych magistrów i doktorów. Kieruję też od trzech lat czasopismem
naukowym „Journal of Aerospace Engineering”. Od tego czasu tak zwiększyła
się ilość przysyłanych i przyjmowanych artykułów, że wydawca podjął decyzję
o zwiększeniu liczby stron oraz częstotliwości pisma z kwartalnika na
dwumiesięcznik. Ostatnio wydaliśmy numer specjalny z okazji 70-lecia
Centrum Badań NASA Glenn w Cleveland.

Napisali go sami kierownicy z NASA Glenn, którzy podsumowują 70 lat
działalności swoich działów i dzielą się wizją dalszego rozwoju tego
ośrodka badawczo-naukowego. To oznacza potencjalną ogromną ilość cytowań
tego numeru. Jakoś NASA nie przestraszyła się skierowanej przeciwko mnie
kampanii oszczerstw i zdecydowała powierzyć mojemu czasopismu swój
jubileuszowy koronny produkt. Taka też była moja strategia wzmocnienia
pisma, którą udało się zrealizować. Mówię o tych wszystkich sukcesach, gdyż
gdyby nie one, na pewno kampania szkalowania mnie osiągnęłaby zamierzony
efekt. Ale na szczęście te e-maile trafiają do ludzi, którzy mnie od wielu
lat znają i wiedzą, co naprawdę robię i kim jestem. Na swoją reputację
ciężko pracowałem wiele lat i dlatego nie jest mnie tak łatwo zniszczyć.

 Ale chcąc nie chcąc znalazł się Pan w centrum sporu politycznego w Polsce.

– Rozumiem, ale nigdy nie było to moim celem i niezbyt mi cała ta sytuacja
odpowiada. Staram się trzymać z dala od polityki, nie wypowiadam się na
temat partii politycznych, wyborów itp. Nie mam wpływu na to, jaką etykietę
mi się w Polsce przylepia. To, że mieszkam, tak jak większość
współpracowników zespołu parlamentarnego, za granicą, ma znaczenie, gdyż my
nie jesteśmy tak zaangażowani w sprawy wewnętrzne w Polsce, także w spory
polityczne krajowe. Najczęściej nie mamy dostępu na bieżąco do krajowych
mediów, nie czujemy takiej presji społeczno-politycznej jak ludzie w kraju,
a przez to możemy prowadzić nasze analizy spokojniej, skupiając się na
kwestiach technicznych. Mówi się, że jestem „pisiorem”.

To naprawdę śmieszne. Powiem tylko tyle, że większość pracy przy tych
symulacjach wykonywali moi doktoranci i studenci. To są Amerykanie,
Chińczycy czy Hindusi. Oni nie tylko nie głosują na PiS, ale wielu nie wie
nawet, gdzie leży Polska. Gdziekolwiek mówię o swoich ustaleniach na temat
katastrofy w gronie naukowców, nie natrafia to na żaden sprzeciw czy uwagi.
Dla nich wpisuje się to w cały nurt podobnych wyników, na przykład prac
profesora Roberta Bocchieri na temat testu samolotu Constellation
opublikowanych w 2012 roku.

Data: 2013-10-13 08:43:19
Autor: u2
Ani dowód, ani zdjęcie
Smoleńskiej paranoi ciąg dalszy! Rzygam już tymi debilnymi teoriami!


Użytkownik "Mark Woydak" <mark.woydak@forst.gmx.de> napisał w wiadomości grup dyskusyjnych:16ts4kn6qlm1a.judzz2jus5kt.dlg@40tude.net...

Ani dowód, ani zdjęcie

Z prof. Wiesławem Biniendą z Uniwersytetu w Akron, ekspertem Zespołu
Parlamentarnego ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010
roku, rozmawia Piotr Falkowski

Podobno w jednej ze swoich prezentacji zamieścił Pan komputerowo
zmodyfikowane zdjęcia skrzydeł tupolewa, zespół Laska zapowiedział, że
złoży w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury. W jego oświadczeniu mowa
jest o sfałszowaniu kluczowego dowodu zespołu parlamentarnego.

– Przede wszystkim to nie jest żaden kluczowy dowód. Te fotografie
stanowiły wyłącznie uzupełnienie i dodatkową ilustrację dla zasadniczego
wyniku mojej pracy, która polegała na komputerowej symulacji uderzenia
skrzydła samolotu w brzozę. Co do zdjęć, to chciałbym zwrócić uwagę, że pod
każdym jest wyraźnie podane źródło. Wszystkie fotografie skrzydeł pochodzą
z raportu MAK. Pokazałem też wizualizację, którą dostarczył mi inż. Marek
Dąbrowski. Na niej rzeczywiście komputerowo przesunięto odłamaną część
skrzydła i przyłożono do pozostałego fragmentu. Wyraźnie powiedziałem, że
jest to rekonstrukcja, więc nie wiem, jak można mówić o fałszerstwie.

Trwa kampania podważania Pana autorytetu po artykule w „Gazecie Wyborczej”
i ujawnieniu zeznań Pana i dwóch innych współpracowników zespołu
parlamentarnego. Nie ma Pan poczucia nadużycia zaufania i dobrej woli?

– Oczywiście, że prokuratura nadużyła mojego zaufania. Mogłem nie
przyjmować wezwania do stawienia się do prokuratury. Była to wyłącznie moja
dobra wola, że to wezwanie przyjąłem. Wiedziałem bowiem, że jeśli tego
wezwania nie przyjmę, to zostanie rozpętana kampania propagandowa, że
uciekam przed prokuraturą, gdyż kłamię. Zdawałem sobie sprawę, że
prokuratura będzie manipulować moimi zeznaniami, ale nie przypuszczałem, że
aż to takiego stopnia. Przykładowo, żaden cytat wyrwany z kontekstu, którym
„Gazeta Wyborcza” starała się nas zdyskredytować w swym słynnym paszkwilu,
nie pochodzi z moich zeznań. W tym szale medialnej nienawiści do
niezależnych ekspertów inspirowanej z ośrodków prokuratury nie chodzi
przecież ani o nasze badania, ani o nasze zeznania, ani o nasze
kompetencje. Chodzi wyłącznie o zabicie niezależnego głosu sprzeciwu wobec
absurdów zawartych w raportach MAK i Millera. Dyskredytowani jesteśmy
wszyscy hurtowo za to, że nie akceptujemy oficjalnego kłamstwa
smoleńskiego.

Czy z perspektywy czasu nie wydaje się Panu, że pytania prokuratora były
tendencyjne i już wtedy planowano wykorzystanie Pana zeznań poza śledztwem?

– Tak.

Przekazał Pan prokuraturze pliki z symulacją, o których mowa w zeznaniach?

– Poinformowałem prokuraturę, że na przekazanie plików komputerowych
potrzebna jest zgoda mojej uczelni i NASA. Należy więc wystąpić do tych
instytucji drogą formalną.

Jedną z kwestii, którą zaczęły eksponować nieprzychylne Panu media, jest
finansowanie Pana badań. Docierają od czasu do czasu jakieś oświadczenia
Pana uniwersytetu w tej sprawie, które chyba nie są dobrze rozumiane, a na
dodatek manipuluje się nimi jak ostatnio w TVN24. Wyjaśnijmy to dokładnie.

– Przed TVN24 kilka miesięcy temu również „Newsweek Polska” zasypał
administrację mojego uniwersytetu pytaniami i też dostał wyjaśnienie od
rzecznika. Otóż połowę etatowego czasu pracy każdy profesor musi poświęcać
na dydaktykę, a drugą połowę na badania naukowe. Uczelnia płaci oczywiście
pensję, a więc można powiedzieć, że finansuje badania naukowe, ale nie
finansuje żadnego z konkretnych projektów bezpośrednio. Profesorowie mogą
ubiegać się o granty od różnych instytucji i firm.

W USA jest wolność badań naukowych i każdy naukowiec może się zajmować
tematami, których wyniki jest w stanie publikować w formie artykułów
naukowych i prezentować na konferencjach. Praca profesora musi być zgodna z
misją uczelni, która mianowicie polega na prowadzeniu badań naukowych,
nauczaniu studentów i promowaniu ich na stopnie naukowe. Ja to wszystko
robię. Przypadek katastrofy smoleńskiej może być jak najbardziej tematem
pracy naukowej. Wyniki tej pracy prezentowałem wielokrotnie na różnych
konferencjach i wraz ze studentami opublikowałem artykuł naukowy na ten
temat w międzynarodowym piśmie technicznym.

Nikt mi nie może zabronić zajmować się tym tematem, gdyż leży on w zakresie
mojej specjalizacji zawodowej. Ja sam ponoszę odpowiedzialność za dobór
tematów. Od tego zależy moja pozycja i prestiż. Dodatkowo zabezpieczeniem
mojej swobody akademickiej jest to, że mam pozycję tzw. tenure. Jest to
gwarancja, że nie zostanę usunięty z powodu przekonań politycznych czy
zainteresowań. Stworzono ją z myślą o humanistach, na przykład
politologach, i nigdy nie przypuszczałem, że mi, inżynierowi, może się taka
ochrona przydać.

Jak Pan ocenia te dwa lata pracy nad przyczynami katastrofy?

– Niestety negatywnie. Nie byłem na to przygotowany. Jestem naiwnym
naukowcem, odizolowanym od świata polityki. Wydawało mi się, że, gdy
zaproponuję alternatywną metodę weryfikacji istotnych faktów przy pomocy
narzędzi – mogę to powiedzieć z całą odpowiedzialnością – najlepszych na
świecie, których jestem współtwórcą, to spotka się to z pozytywnym
odbiorem. Stało się inaczej. Została uruchomiona cała akcja szkalowania i
opluwania mnie. Najpierw sam dostawałem nieprzyjemne e-maile i telefony,
teraz skupiono się na moich współpracownikach i przełożonych, wszędzie,
gdzie tylko byłem lub jestem zaangażowany. Są oni dosłownie bombardowani
e-mailami, które mają charakter zwykłych donosów. Chodzi o to, żeby uznano,
że zajmuję się sprawami politycznymi, czymś podejrzanym, i żebym miał z
tego powodu kłopoty.

Nie obawia się Pan, że zaszkodzi to Panu w karierze w USA?

– Na szczęście moja pozycja jest bardzo mocna. Przede wszystkim moja praca
przyniosła uczelni 8 mln USD z zewnątrz, co jest rekordową wielkością
funduszy, jakie uzyskuje jeden naukowiec. Od 2000 r. jestem dziekanem
(department chair) i udaje mi się wykonywać tę funkcję administracyjną z
powodzeniem, godząc ją z aktywną pracą naukową. Kiedy zaczynałem kierowanie
wydziałem, było na nim 200 studentów i 12 profesorów. Teraz jest 450
studentów i 19 profesorów. To konkretne mierniki mojego sukcesu. Oczywiście
najważniejsze są wskaźniki dotyczące moich publikacji naukowych, liczba
wypromowanych magistrów i doktorów. Kieruję też od trzech lat czasopismem
naukowym „Journal of Aerospace Engineering”. Od tego czasu tak zwiększyła
się ilość przysyłanych i przyjmowanych artykułów, że wydawca podjął decyzję
o zwiększeniu liczby stron oraz częstotliwości pisma z kwartalnika na
dwumiesięcznik. Ostatnio wydaliśmy numer specjalny z okazji 70-lecia
Centrum Badań NASA Glenn w Cleveland.

Napisali go sami kierownicy z NASA Glenn, którzy podsumowują 70 lat
działalności swoich działów i dzielą się wizją dalszego rozwoju tego
ośrodka badawczo-naukowego. To oznacza potencjalną ogromną ilość cytowań
tego numeru. Jakoś NASA nie przestraszyła się skierowanej przeciwko mnie
kampanii oszczerstw i zdecydowała powierzyć mojemu czasopismu swój
jubileuszowy koronny produkt. Taka też była moja strategia wzmocnienia
pisma, którą udało się zrealizować. Mówię o tych wszystkich sukcesach, gdyż
gdyby nie one, na pewno kampania szkalowania mnie osiągnęłaby zamierzony
efekt. Ale na szczęście te e-maile trafiają do ludzi, którzy mnie od wielu
lat znają i wiedzą, co naprawdę robię i kim jestem. Na swoją reputację
ciężko pracowałem wiele lat i dlatego nie jest mnie tak łatwo zniszczyć.



Ale chcąc nie chcąc znalazł się Pan w centrum sporu politycznego w Polsce.

– Rozumiem, ale nigdy nie było to moim celem i niezbyt mi cała ta sytuacja
odpowiada. Staram się trzymać z dala od polityki, nie wypowiadam się na
temat partii politycznych, wyborów itp. Nie mam wpływu na to, jaką etykietę
mi się w Polsce przylepia. To, że mieszkam, tak jak większość
współpracowników zespołu parlamentarnego, za granicą, ma znaczenie, gdyż my
nie jesteśmy tak zaangażowani w sprawy wewnętrzne w Polsce, także w spory
polityczne krajowe. Najczęściej nie mamy dostępu na bieżąco do krajowych
mediów, nie czujemy takiej presji społeczno-politycznej jak ludzie w kraju,
a przez to możemy prowadzić nasze analizy spokojniej, skupiając się na
kwestiach technicznych. Mówi się, że jestem „pisiorem”.

To naprawdę śmieszne. Powiem tylko tyle, że większość pracy przy tych
symulacjach wykonywali moi doktoranci i studenci. To są Amerykanie,
Chińczycy czy Hindusi. Oni nie tylko nie głosują na PiS, ale wielu nie wie
nawet, gdzie leży Polska. Gdziekolwiek mówię o swoich ustaleniach na temat
katastrofy w gronie naukowców, nie natrafia to na żaden sprzeciw czy uwagi.
Dla nich wpisuje się to w cały nurt podobnych wyników, na przykład prac
profesora Roberta Bocchieri na temat testu samolotu Constellation
opublikowanych w 2012 roku.



Ani dowd, ani zdjcie

Nowy film z video.banzaj.pl wicej »
Redmi 9A - recenzja budetowego smartfona