Grupy dyskusyjne   »   pl.soc.polityka   »   Bandyta ze WSI

Bandyta ze WSI

Data: 2018-09-29 15:10:20
Autor: u2
Bandyta ze WSI
https://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/skw-w-afganistanie-spowiedz-kafira-nie-chcialbym-by-synowie-mysleli-ze-tata-byl/59en1pv

Afganistan to kawał mojego życia. Służby dawały z siebie wszystko, by zapewnić bezpieczeństwo polskim żołnierzom, dlatego nie chciałbym, by moi synowie na stare lata myśleli, że tata był bandytą z WSI - mówi Onetowi "Kafir", były oficer Służby Kontrwywiadu Wojskowego, autor wydanej właśnie książki "Kontakt".

Jest jesień 2009 r. "Kafir" ląduje w Bagramie, wielkiej bazie przerzutowej wojsk kolacji ISAF (Międzynarodowe Siły Wsparcia bezpieczeństwa) w centralnej części Afganistanu. Oficer niebawem rozpocznie służbę w Polskim Kontyngencie Wojskowym w ramach VI i VII zmiany. Nie wie jednak, gdzie dokładnie zostanie skierowany.

Tymczasem od przeszło roku, decyzją ówczesnego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, polskie wojsko odpowiada za bezpieczeństwo leżącej w południowo-wschodniej części Afganistanu, prowincji Ghazni. Polscy żołnierze stacjonują w kilku bazach. Największe z nich to Ghazni, leżąca obok afgańskiego miasta o tej samej nazwie oraz Warrior, baza leżąca w południowo-zachodniej części prowincji.

Przez prowincje Ghazni biegnie jedyna asfaltowana droga łącząca stolicę Afganistanu, Kabul, z Kandaharem. Znaczenie strategiczne prowincji jest więc dla wojsk kolacji ISAF ogromne, a utrzymanie bezpieczeństwa na tej drodze to główne zadanie naszego wojska. Sprawa nie jest jednak prosta. Talibowie odbudowali właśnie swoje struktury i z coraz większą siłą atakują żołnierzy kolacji.

Najgorsza sytuacja panuje na terenach wokół bazy Warrior. Baza ta, nazywana też w żargonie wojskowym miasteczkiem rakietowym, jest nieustanie atakowana, a tereny wokół niej są całkowicie opanowane przez talibów. Przy okolicznych drogach rebelianci podkładają ładunki wybuchowe, czyli tzw. ajdiki, ostrzeliwują patrole i terroryzują ludność cywilną.

Talibowie są jednak nieuchwytni, a polskie służby nie mają praktycznie żadnych informacji o nieprzyjacielu. Miejscowi boją się z nimi rozmawiać w obawie przed zemstą talibów. Do takiego miejsca trafia "Kafir".
Nie mówcie o "bandytach z WSI"

Edyta Żemła i Kamil Turecki: Choć na świecie powstało sporo książek napisanych przez byłych oficerów służb specjalnych, to pana ,,Kontakt" jest chyba pierwszą tego typu pozycją na polskim rynku wydawniczym. Musiał pan ją autoryzować w dowództwie SKW?

(Śmiech). Nie, na szczęście nie musiałem. Kierując się jednak własną wiedzą i doświadczeniem, usunąłem z niej wszystkie informacje, które mogłyby doprowadzić do ludzi, którzy byli moimi informatorami. Zmieniłem też niektóre sytuacje, nazwy miejscowości, ksywki osób, z którymi się kontaktowałem. Nie sądzę, by ktokolwiek mógł mi zarzucić, że w "Kontakcie" zdradzam jakiekolwiek tajemnice służby.

Dlaczego zdecydował się pan na napisanie książki?

Służąc na misji w Afganistanie, prowadziłem dziennik. Po powrocie myślałem, by z luźnych notatek napisać książkę. Ciągle jednak brakowało czasu. Kiedy odszedłem z armii, pomysł powrócił. Lubię pisać, ale nie to najbardziej mnie motywowało. Zanim trafiłem do Służby Kontrwywiadu Wojskowego służyłem w Wojskowych Służbach Informacyjnych. Rozwiązano je w 2006 r. Niestety przypięto wtedy też wojskowym służbom łatkę zbrodniczej organizacji, a oficerów nazwano bandytami z WSI.

Osobiście nie byłem przeciwny reformom, ale to, w jaki sposób ją przeprowadzono, było krzywdzące dla ludzi, którzy służyli w polskim wywiadzie i kontrwywiadzie wojskowym. Mam dwóch synów i nie chciałbym, aby na stare lata myśleli, że tata był bandytą z WSI. Chciałem, by wiedzieli, że godnie służyłem ojczyźnie. Afganistan to kawał mojego życia. Tam zmagaliśmy się z realnym przeciwnikiem, a służby dawały z siebie wszystko, by zapewnić bezpieczeństwo polskim żołnierzom.

Lata 2007-2008 nie były jednak chwalebną kartą SKW na misji w Afganistanie. Wystarczy wspomnieć sprawę Nangar Khel, którą młode służby kontrwywiadu rozdmuchały, aby udowodnić swoją przydatność, czy konflikty oficerów SKW z dowódcami na misji.

To były początki. Do służby trafiło wówczas wielu młodych, nieprzygotowanych do pracy w terenie oficerów. Nie chcę jednak mówić o tym okresie. Ja trafiłem do Afganistanu w 2009 r. Sytuacja nadal była trudna.

W 2008 r. Polska przejęła odpowiedzialność za prowincję Ghazni. Wcześniej polskie wojsko stacjonowało w kilku bazach w afgańskiej prowincji Paktika. Mogę podchodzić z dużym dystansem do SKW, ale to nie była wina samej instytucji, że tak wyglądała sytuacja. W Ghazni powinien kilka lat wcześniej działać wywiad, ale nie było na to szans. Decyzją polityczną z dnia na dzień zmieniliśmy miejsce stacjonowania.

Nawet najlepsza służba na świecie nie opanowałaby sytuacji w pół roku, czy nawet rok. Nie można mieć zatem aż tak wielkich pretensji do SKW, bo niezasłużenie byśmy ich oskarżyli. Wbrew pozorom - na tyle, na ile umieli - robili bardzo dużo dla zapewnienia bezpieczeństwa polskim żołnierzom. Wewnątrz SKW powstała specjalna komórka, która szkoliła ludzi do wyjazdu i pracy na misji.
Książka "Kontakt" ukazała się na rynku nakładem wydawnictwa "Bellona" Foto: Materiały prasowe
Książka "Kontakt" ukazała się na rynku nakładem wydawnictwa "Bellona"
Baza Warrior, czyli piekło wojny

Lądując jesienią 2009 r. w Afganistanie spodziewał się pan, że trafi do owianej złą sławą bazy Warrior?

Trochę prześmiewczo opisałem sposób, w jaki pułkownik Mareczek [pseudonim dowódcy komórki kontrwywiadu w Afganistanie - red.], mój ówczesny szef, skierował mnie do Warriora. Rzeczywiście nie zostawił mi wyboru, ale ja na jego miejscu, gdybym miał cały Afganistan na głowie, zrobiłbym dokładnie tak samo. Nie wiedziałem, że trafię do Warriora. Bardziej interesowałem się Ghazni i jej okolicami. Jako żołnierz musiałem jednak przyjąć rozkaz i go wykonać.

Tymczasem sytuacja w Warriorze z dnia na dzień się pogarszała. Talibowie coraz śmielej atakowali bazę. Ostrzały rakietowe zdarzały się codziennie, a nawet kilka razy dziennie. Patrole wyjeżdżały kilka kilometrów za bazę i były ostrzeliwane.

Służby chyba niewiele wiedziały o tym miejscu?

Gdy tam przyleciałem, przez pewien czas byłem sam. Po miesiącu przybył tam jeszcze jeden oficer SKW, ale po kilku tygodniach i tak wrócił do kraju, bo zwichnął nogę. Komórka kontrwywiadu w Warriorze w najlepszym okresie liczyła zaledwie cztery osoby. Na VI zmianie byłem tam ja, Rudy, Lary, Śpiochu, a na VII znów ja, Piter, Junior i Ciastek. Bez tych odważnych wariatów nic bym nie zrobił, ale i tak było nas za mało, by skutecznie wykonywać zadania. Zresztą w strukturach SKW w polskim kontyngencie wojskowym służyło zaledwie 16 osób.

Niestety, nasza armia nie docenia wagi informacji w nowoczesnym świecie. Możemy kupić supernowoczesne śmigłowce, samoloty, czołgi, możemy wyszkolić dwa kolejne oddziały GROM-u. Pytanie, jak wykorzystamy ten potencjał, kto zdobędzie informacje, kto wskaże zagrożenia?

Co pan wiedział o bazie Warrior zanim pan tam trafił?

Niewiele. Przed wyjazdem czytaliśmy dokumenty tworzone przez oficerów, którzy służyli tam wcześniej. W Warriorze przede mną był tylko jeden oficer kontrwywiadu, dlatego dokumentów nie było zbyt wiele. Źródeł, które można było przejąć i kontynuować współpracę mogliśmy policzyć na palcach jednej ręki. Do mojego przyjazdu było tam jeszcze w miarę spokojnie. Ofensywa talibów ruszyła wiosną 2010 r. Zima była okresem, który pozwolił mi się wdrożyć. Latem nastąpiła kulminacja działań talibów.

Warrior - co to za miejsce na mapie Afganistanu?

To baza położona w południowo-zachodniej części prowincji Ghazni. Było to miejsce, z którego patrole wyjeżdżając 2 km poza bazę, były już na terytorium wroga. Byliśmy tam samotną wyspą.

Warrior był główną bazą zgrupowania bojowego Bravo Polskich Sił Zadaniowych. Leżała w dolinie przy Highway 1, jedynej asfaltowej drodze w tym kraju. Wokół były wysokie góry. Baza była obwarowana HESCO (wielkimi koszami wzmocnionymi siatką i wypełnionymi ziemią oraz kamieniami) i otoczona drutem kolczastym. Wewnątrz drewniane chatki i namioty dla żołnierzy, stanowiska dwóch armatohaubic Dana, lądowisko dla śmigłowców, miejsce dla dowództwa i stołówka.

W XIX w. stacjonowali tam Brytyjczycy, w XX w. żołnierze armii radzieckiej, a w XXI w. wojska koalicji ISAF. W środku bazy zostały jeszcze resztki brytyjskich fortyfikacji, a wokół porozrzucane były wraki poradzieckiego sprzętu.

W książce pisze pan, że procedury dotyczące pracy oficerów kontrwywiadu wypracowane w kraju na wojnie w Afganistanie można było schować do kieszeni.

Niektóre na pewno. Wiedziałem, że albo nagniemy procedury i złamiemy warunki bezpieczeństwa, ale zdobędziemy informacje, albo będziemy pilnować pustyni i czekać na kolejny atak. Informacje zdobywaliśmy dzięki pozyskaniu do współpracy źródeł osobowych wśród miejscowej ludności. Zasady mówią, że pozyskanie źródła to długi proces. Nie pozyskuje się osób do współpracy w miesiąc, czy dwa. Taki proces trwa 2-3 lata. Nie miałem tyle czasu.

Ale miał pan sukcesy...

Nawet zostałem odznaczony Krzyżem za Dzielność.
Autor książki "Kontakt" w Afganistanie Foto: Materiały prasowe
Autor książki "Kontakt" w Afganistanie
Z bazy trzeba wyjść

Na czym polegała praca oficera służb kontrwywiadu w Afganistanie?

Aby to zrozumieć, trzeba wiedzieć do jakiego kraju trafili polscy żołnierze. Większość mieszkańców Afganistanu to rolnicy lub pasterze. W większości są analfabetami. Do tego dochodzi ich głębokie zakorzenienie w plemiennych strukturach.

To biedny, surowy kraj od wieków będący w stanie wojny. To wszystko ukształtowało jego mieszkańców. Afgańczycy mają telefony komórkowe, agregaty, czasem panele słoneczne, ale to nie znaczy, że mentalnie są w XXI w. Aby zdobyć ich zaufanie i pozyskać do współpracy musieliśmy ich zrozumieć, wyjść do nich i rozmawiać z szacunkiem.

Opowiem o jednym z pierwszych takich spotkań. Pojechaliśmy do pewnego dystryktu na spotkanie z tamtejszym komendantem posterunku policji. Usiedliśmy, a on spojrzał na nas wymownie i powiedział: "Sorry panowie. Nie będzie dobrej rozmowy". "Dlaczego? Przecież przyjechaliśmy" - zapytaliśmy zdziwieni. "Bo wy mi nie ufacie. Przyjechaliście do mnie w gości, ale siedzicie w kamizelkach, hełmach, butach, z bronią pod ręką i wy to nazywacie zaufaniem?". To była dla mnie nauka. Wiedziałem już, że aby nawiązać z kimś współpracę trzeba zdjąć buty, kamizelkę, odłożyć broń. Dopiero wtedy zaczną z nami rozmawiać. Trzeba było powoli przełamywać bariery i nie można było tego rozbić w butach i w hełmie.

Jak wśród takich ludzi pracuje oficer służb?

W bazie są miejscowi i wśród nich szuka się ludzi, którzy podjęliby się z nami współpracy, ale to nie wystarczy. Trzeba wyjść z bazy.

Na początku ustaliliśmy, skąd najczęściej ostrzeliwana była baza. Następnie oficerowie SKW jechali na patrol z CIMIC-iem, czyli zespołem odpowiedzialnym za kontakty z lokalną ludnością do tych miejscowości, które znajdowały się blisko źródeł ostrzału. Tam, poprzez tłumaczy wypytywaliśmy mieszkańców, czy ktoś do nich przyjeżdża, rozdawaliśmy numery telefonów i czekaliśmy na kontakt.

Stąd tytuł książki: "Kontakt"?

Tak. Najwięcej kontaktów miałem, gdy już wszedłem w pewne środowiska i zdobyłem zaufanie konkretnych osób. To oni namawiali swoich krewnych i znajomych do współpracy z nami. Najważniejszym moim kontaktem był "Józek". Trafiłem na niego przypadkiem. Jedno ze źródeł powiedziało mi, że policjant z pobliskiego posterunku ma brata, który jest talibem. Wiedzieliśmy, że jeśli uda nam się pozostać go do współpracy, wejdziemy w końcu w środowisko talibów. Operacja trwała 2-3 miesiące, ale się udało. Policjant przyprowadził do nas brata, "Józka", a ten stał się naszym agentem wśród talibów.
Toyota po zasadzce i autor książki "Kontakt" Foto: Materiały prasowe
Toyota po zasadzce i autor książki "Kontakt"
Polski cel numer jeden

Jaki był główny cel oficera kontrwywiadu na misji w Afganistanie?

Zdobycie informacji o zagrożeniach dla bazy. Nie miałem innych celów. W Afganistanie kontrwywiad zajmował się wywiadem taktycznym. Jest jeszcze wywiad strategiczny, którym zajmuje się wywiad wojskowy. Nie wchodziliśmy sobie w kompetencje. Nas nie interesowała sytuacja polityczna w Afganistanie. Nie pisaliśmy analiz o tym, kto tam rządzi. Nas interesowało bezpieczeństwo naszych żołnierzy w bazie i na patrolach. Nie wychodziliśmy dalej. Działaliśmy w promieniu około 50 km wokół bazy Warrior.

Sporo pracy włożył pan w schwytanie Jahodiego, jednego z przywódców talibańskich działających w okolicy.

Komendant Jahodi był młodym, około 30-letnim mężczyzną, nauczycielem z madrasy (szkoły muzułmańskiej) w pobliskim Goharze (miejscowości niedaleko bazy Warrior - red.). Gdy trafiłem do bazy, on wrócił z Pakistanu. Szybko zasłynął z bezwzględności. Był ambitny i stał się jednym z ważniejszych rebeliantów w dolinie Rasana i w Goharze.

Jahodi odpowiadał za organizację ataków rakietowych na bazy, podkładanie ładunków IED [improwizowane ładunki wybuchowe - red.] oraz ostrzał patroli. Kierował grupą kilkunastu osób, która organizowała własne posterunki na lokalnych drogach, gdzie nie docierały patrole ISAF-u. Wymuszała od podróżujących pieniądze za bezpieczny przejazd, ściągała też haracze od mieszkańców pobliskich wsi. Znęcała się również nad ludnością cywilną.

Jahodi był naszym "małym celem". Kilka miesięcy wcześniej jeden z polskich saperów zginął podczas wybuchu miny pułapki. Jego ciało zostało rozerwane. Nasze źródła donosiły, że Jahodi jeździł po okolicznych meczetach i chwalił się ręką żołnierza. Nie wiedzieliśmy, czy to na pewno jest ręka polskiego żołnierza. Ustaliśmy, że nie, ale Jahodi objawił się nam jako organizator zasadzek na wojska koalicji. Dzięki kilku kontaktom, które mieliśmy w jego otoczeniu udało się go namierzyć. Przez długi czas był jednak nieuchwytny. Z tego co wiem, polscy żołnierze ujęli go dopiero dwa lata później.

W książce sporo miejsca poświęca pan współpracy kontrwywiadu z GROM-em i z komandosami z Lublińca. Wydaje się, że to są naczynia połączone?

Tak być powinno. Gdy byłem w Warriorze, Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca dopiero budowała tam swoją komórkę, ale przy GROM-ie mieliśmy dwóch swoich oficerów łącznikowych. Oni zdobywali informacje i wyznaczali komandosom cele. Tak powinno być. Takie rozwiązania stosuje np. Rosja. Proces współdziałania służb z wojskiem zaczyna się już na szczeblu kompanii. Sam przez pięć lat służyłem w rozpoznaniu w brygadzie w Braniewie i potem w batalionie rozpoznawczym w Siedlicach. Szkoliłem się w tym kierunku, działałem ręka w rękę z żołnierzami i dlatego wiedziałem, jakich informacji potrzebują. Doświadczenie z WSI też tam zaowocowało. Dlatego w Warriorze czułem się, jak ryba w wodzie.

Żołnierze doceniali pana wysiłki?

Trafiłem na świetnych dowódców bazy. Zarówno płk. Wiesław Lewicki, jak i płk. Piotr Fajkowski widzieli potrzebę naszego działania. Gdy tylko pojawiała się możliwość przydzielania nam sprzętu, zorganizowania patrolu, czy dodatkowego tłumacza to nigdy nie robili problemów. Wiedzieli, że pracujemy na rzecz zapewnienia bezpieczeństwa żołnierzom.
Polski kontyngent wojskowy w Afganistanie Foto: Materiały prasowe
Polski kontyngent wojskowy w Afganistanie
Przykra czeska niespodzianka. "To bardzo bolało"

Patrole, w których pan uczestniczył były nie raz ostrzeliwane przez talibów. Który moment na misji był najtrudniejszy?

Opowiem o sytuacji, która była trudna, ale też przyniosła nam sporo satysfakcji. Pod koniec października 2009 roku w naszym biurze pojawili się oficerowie łącznikowi czeskich specjalsów z 601. Grupy Sił Specjalnych. Ich jednostka miała przemieścić się na "kołach" z prowincji Urozgan do Kandaharu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że 601. SFG była wyposażona w pojazdy lekkie: land rovery, quady i tego typu zabawki, które były nieodporne na wybuchy "ajdików" czy ostrzał z moździerzy rebeliantów. Taki sprzęt średnio nadawał się do transportu wojska na terenie opanowanym przez talibów. W tej sytuacji jedyną w miarę bezpieczną drogą stawała się Highway 1. By do niej dotrzeć, Czesi musieli przejechać przez dolinę Rasana i Jaghori. Mieliśmy zabezpieczyć ich przejazd przez ten rejon. Wiedzieliśmy, że najniebezpieczniej będzie w górach w dolinie Rasana. Dalej w Jaghori, w której niepodzielnie rządził generał Bashi Habib (Habibullah) było już w miarę bezpiecznie. Nie wiedzieliśmy jednak, jak Habibullach jest nastawiony do wojsk koalicji, więc wybraliśmy się do niego z misją.

Wracając zostaliście zaatakowani?

Przy granicy doliny były posterunki talibów. Atak miał miejsce właśnie tam. Kiedy wracaliśmy, zostaliśmy podwójnie ostrzelani. To był mój najtrudniejszy moment na misji. Wiedziałem jednak, że muszę szybko pojechać znowu na patrol. Nie pamiętam już nawet, jaki to był patrol. Wiedziałem tylko, że muszę wsiąść do auta i pojechać, bo inaczej zablokuję się psychicznie.

Czescy komandosi bezpiecznie dotarli do celu?

Na szczęście dojechali cali i zdrowi.

W ramach podziękowania dostaliście od nich skrzynkę piwa ...

... bezalkoholowego. To bardzo bolało.

O alkoholu na misji też pan wspomina w książce.

Mam kłamać? Alkohol na misjach to tajemnica poliszynela. Wiadomo, że zbyt dużo alkoholu szkodzi, ale raz na jakiś czas ma działanie odstresowujące. Naprawdę pomaga czasem przetrwać ciężkie chwile. Podczas spotkań z miejscowymi jedliśmy razem z nimi. Nikt nam tego nie zakazał, ale też nikt nie napisał, jak zabezpieczyć się przed zarazkami. Nie jeść? Gospodarz w takim miejscu jak Afganistan poczuje się obrażony. Trudno nawiązać nić sympatii. Trzeba było łyknąć coś mocniejszego żeby zabić zarazki.

Co pan uważa za swój największy sukces na misji?

Pozyskanie wielu źródeł osobowych do współpracy. Udało nam się też w ugrupowaniu przeciwnika zrobić podwójnego agenta - wspomnianego już ,,Józka". Informacje wyprzedzające o "ajdikach", o zasadzkach - to moje sukcesy. Kiedyś pozyskaliśmy zwykłego pastuszka. Górale, którzy wypasają stada kóz mieszkają w namiotach i przemieszczają się ze swoimi stadami. Zimą schodzą na południe, a latem na północ, w rejony, za które odpowiadaliśmy. Podczas jakiegoś patrolu udało nam się z nim pogadać. Dostał karteczkę. Akurat wypasał swoje stada tam, skąd talibowie prowadzili ostrzały bazy. Zadzwonił kilka razy, a po 15 minutach był ostrzał, ale wszyscy byli już w schronach. A życia ludzkiego na pieniądze nie da się przeliczyć. Odparliśmy też atak na bazę, bo wcześniej wiedzieliśmy, że nastąpi.

Ma pan kontakt z żołnierzami, z którymi służył pan w Afganistanie?

Mam, to wspaniali ludzie. Niestety temat weteranów w Polsce został zapomniany. Ludzie sobie o nas przypominają raz w roku przy okazji dnia weterana. A słyszała Pani o ulicy weteranów Afganistanu, albo Iraku?

Nie.

Właśnie. Moi znajomi z klubu motocyklowego Enduro w Wierzchucinie w województwie pomorskim budują strzelnicę i chcą tam otworzyć klub sportowy. Firma, której jestem współwłaścicielem zajmuje się szkoleniem strzeleckim i pomaga im merytorycznie. Gdyby nam ten projekt wypalił, to strzelnica i klub sportowy będą nosiły imię weteranów Iraku i Afganistanu. Taka była nasza prośba w zamian za pomoc. Chcemy ustawić tam kamień i umieścić tablicę, na której będą wypisane nazwiska poległych żołnierzy.

(KT)
Źródło: Onet


--
General Skalski o zydach w UB :

"Rozanski, Zyd, kanalia najgorszego gatunku, razem z Brystigerowa, Fejginami, to wszystko (...) nie byli ludzie."

prof. PAN Krzysztof Jasiewicz o zydach :

"Zydow gubi brak umiaru we wszystkim i przekonanie, ze sa narodem
wybranym. Czuja sie oni upowaznieni do interpretowania wszystkiego,
takze doktryny katolickiej. Cokolwiek bysmy zrobili, i tak bedzie
poddane ich krytyce - za malo, ze zle, ze zbyt malo ofiarnie. W moim
najglebszym przekonaniu szkoda czasu na dialog z Zydami, bo on do
niczego nie prowadzi... Ludzi, ktorzy uzywają slow 'antysemita',
'antysemicki', nalezy traktowac jak ludzi niegodnych debaty, ktorzy
usiluja niszczyc innych, gdy brakuje argumentow merytorycznych. To oni
tworza mowe nienawisci".

Bandyta ze WSI

Nowy film z video.banzaj.pl więcej »
Redmi 9A - recenzja budżetowego smartfona