Grupy dyskusyjne   »   pl.soc.polityka   »   Barak, bronek i kondonek

Barak, bronek i kondonek

Data: 2014-06-03 18:51:34
Autor: Mark'Woydak
Barak, bronek i kondonek
Do budy zawszony kundlu podszywaczu!

MW

--

Użytkownik "Mark Woydak" <markwoydak@outlook.com> napisał w wiadomości news:lmjiup$tn7$5dont-email.me...


Obama z Młocin. Przylot prezydenta USA do Warszawy niewiele zmieni i będzie miał znaczenie przede wszystkim propagandowe

Oj, dana-dana, przyjeżdża Obama, a świat realny jest niepoznawalny, oj dana…” Nic to, że - jak mawia młódź - „olał” nas wcześniej razy sześć. Był w Berlinie przed i po zdobyciu fotela prezydenta USA, był w Baden-Baden, Dreźnie i dwa razy w Pradze, a Warszawę omijał szerokim łukiem. Niby miał być na pochówku prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Wawelu, ale wykpił się pyłem wulkanicznym, wolał pograć w golfa.

No, nie zapomniałem, w końcu do nas wpadł, kwiaty na Grobie Nieznanego Żołnierza i pod Pomnikiem Bohaterów Getta złożył, i nawet chwilę sobie pogawędził z żydowskimi uczestnikami tej uroczystej chwili. Rzecz jasna, dla naszego premiera i prezydenta też znalazł czas, a i Katedry Polowej Wojska Polskiego, aby spojrzeć w twarze rodzinom ofiar katastrofy smoleńskiej nie pominął, po czym kawalkada czarnych limuzyn ruszyła w kierunku Okęcia i Air Force One zniknął w chmurach.

W kwestii formalnej, powodem zawitania Baracka Obamy nad Wisłę był szczyt przywódców państw środkowowschodniej Europy, którego zlekceważyć nie mógł. To jednak niezły kawałek starego kontynentu, zaś pochodzący stąd emigranci to w USA spora grupa wyborców. Jeśli myślał o reelekcji, musiał zatrzeć złe wrażenie, że złożył najwierniejszych sojuszników Ameryki na ołtarzu poprawy stosunków z Rosją - dostrzegły to nawet media za oceanem. Co pozostało po tej wizycie? Zdjęcie, jakie czerwony burak, wówczas lider SLD Grzegorz Napieralski zrobił sobie na tle prezydenta…

Jak zwykle nasi przywódcy bąknęli coś-tam, coś-tam o zniesieniu wiz dla Polaków, Obama coś-tam, coś-tam zapewnił, że się stara, tarczę antyrakietową w Redzikowie, zaplanowaną przez administrację Georga Busha, diabli wzięli - dla przypomnienia, prezydent USA ogłosił decyzje o zaniechaniu jej budowy na konferencji prasowej (sic!) w Białym Domu akurat 17 września, w rocznicę napaści czerwonoarmistów na Polskę… - krótko mówiąc, nawet niezbyt zainteresowani polityką, przeciętni Polacy, zaczęli mówić, „a na cholerę nam taka miłość”. Tym bardziej, że w międzyczasie Obama zawitał do Moskwy. Tam też były zdjęcia, ale nie zrobione sobie na jego tle przez jakiegoś rosyjskiego polityka-wypierdka, lecz oficjalne, mające dowieść, że USA otworzyły z piękną i bogatą Rosją nowy, partnerski rozdział. Na powitanie kremlowscy gospodarze wręczyli gościowi album z fotografiami kontrolowanych obiektów wojskowych - niech wie i pamięta, że w przyrodzie nic nie ginie. Nieco później prezydent Rosji wpadł do byłej już, gruzińskiej prowincji Osetii Południowej. Ta zbuntowana „republika” oddała Rosjanom tereny pod budowę baz wojskowych, a ci obiecali bronić jej „niepodległości” do krwi ostatniej. I znów w świat poszły zdjęcia serdecznych uścisków moskiewskich obrońców wolności i demokracji z osetyjskim prezydentem Eduardem Kokojtem… Dyplomatyczny majstersztyk ze strony Moskwy! W relacjach USA z Europą środkową i naszym krajem było już tak źle, że polityczne „vipy” z naszego regionu załkały w gremialnie podpisanym liście do Obamy: „Jesteśmy przyjaciółmi Stanów”, a „Amerykanie przestali się martwić o nasz region” - pożalili się prezydenci, były premier i byli ministrowie z Polski, Litwy, Łotwy, Estonii, Czech, Słowacji i Rumunii. I ostrzegli: nasze kraje „poparły niepopularną wojnę w Iraku”, ale teraz „będą bardziej ostrożne w popieraniu USA”. Chyba, że Obama zmieni swe podejście do Rosji, która „metodami z XXI wieku chce osiągać XIX-wieczne cele”, czyli podbić nas, poprzez - jak było w tym - wojnę ekonomiczną, blokady energetyczne, podstępne inwestycje, manipulowanie mediami i przekupstwa. Powiało zgrozą. Bynajmniej nie z tego powodu, że w naszą stronę zmierzała już kawaleria rosyjskich tankistów, lecz z zawstydzającej niemocy i zgiętej w pasie, żebraczej postawy bądź co bądź prominentnych autorów tego listu. Na końcu zabrakło tylko: „Boże coś Polskę”… Oto spora połać Europy błagała o łaskę prezydenta USA, by chronił ją przed Rosją, notabene liczącą tylko 140 mln obywateli. Skoro przypomniałem tych kilka jeszcze nie pożółkłych fotografii, warto odświeżyć sobie w pamięci i tę ze szczytu potęg gospodarczych oraz Rosji G-8 w L’Aguili, ze wzrokiem Obamy i ówczesnego prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy`ego wbitym w tyłek młodej Brazylijki - to wszystko, o czym świat dowiedział się o tym wydarzeniu, które zakończyło się komunikatem, iż „dialog o problemach globalnych powinien być kontynuowany”… W ocenie naszego rodaka za oceanem, niegdyś doradcy Białego Domu, Zbigniewa Brzezińskiego, gdyby Amis mięli wybierać między dobrymi stosunkami z Polską lub Francją czy Niemcami, woleliby tych ostatnich. Z całym szacunkiem dla pana profesora, też mi odkrycie… W 1945 r., przy aprobacie zachodnich aliantów Rosjanie - jak  to obrazowo ujął niemiecki tygodnik „Die Zeit” - „wsadzili Polsce palec komunizmu w odbyt”. Podczas prezydentury Obamy mamy nieprzyjemność czuć poniżej pleców jego palec. Nasza polityka zagraniczna legła w gruzach, czeska, notabene, też. Premier Mirek Topolánek, szef rządu w latach 2006-2009, kwitował postawę Waszyngtonu: „Wróciliśmy do roli, jaką znamy w środkowej Europie z ostatnich stu lat - znów nie mamy pewnych sojuszników i nie jesteśmy pewni swego bezpieczeństwa. To zagrożenie i ja tak to czuję”. Nie da się ukryć, prezydent Obama supermanem nie jest. Chociaż bywało, że zbierał gratulacje. Jak np. wtedy, gdy jednym uderzeniem zabił muchę, podczas wywiadu udzielanego telewizji CNBC. Największy mocarz świata najpierw ją ostrzegł, znaczy muchę: „idź stąd!”,  a że ta go nie posłuchała i siadła mu na ręce - łup…! „Nieźle, co?”, spytał redaktora wskazując głową na smętne resztki owada. „Congratulations, Mr. President!”, zachwyciły się złośliwie media za oceanem i rozpoczęły dyskusje, jak wzmocnić słabnące znaczenie USA w polityce międzynarodowej. Zdaniem Brzezińskiego, wobec rosnącego potencjału Chin, silna pozycja USA powinna być w przyszłości oparta na dwóch filarach: „na tradycyjnych sprzymierzeńcach” w Europie (z Turcją włącznie), i… Rosji. Tę ciekawą, można rzec - życzeniową konstatację Brzeziński zawarł w swej najnowszej książce pt. „Strategiczna wizja. Ameryka a kryzys globalnej potęgi”. Konia z rzędem temu, kto po przeczytaniu tej skądinąd wielce interesującej lektury zgadnie, których to „tradycyjnych sprzymierzeńców” USA miał na myśli nasz Kawaler Orderu Orła Białego. W jego ujęciu, USA miałyby pełnić rolę „lidera Zachodu”. Tyle, że w zachodniej Europie, poza Brytyjczykami, takie kraje jak Francja i zjednoczone Niemcy można dziś co najwyżej określać mianem sojuszników Ameryki w trybie warunkowym, o czym Waszyngton przekonał się nie raz. Z Paryża i Berlina jest bliżej do Moskwy, nie tylko w sensie geograficznym. Ich powiązania gospodarcze, jak np. niemiecko-rosyjska pępowina gazowa czy lukratywne kontrakty Francuzów i Niemców na unowocześnianie rosyjskiej armii to fakty, które mówią same za siebie. W przeciwieństwie do polityki, pieniądze nie śmierdzą… Dzięki takiej postawie „unijnej lokomotywy” Europa popada w coraz większe uzależnienie od Rosji. Pominę już milczeniem budowane przez kanclerza Gerharda Schrödera „partnerstwo strategiczne” z Rosją, antyamerykańską oś Paryża-Berlina i Moskwy, czy taki drobiazg, jak wręczenie w Saksonii Władimirowi Putinowi, byłemu agentowi KGB w Dreźnie, Orderu Zasługi za niemiecko-rosyjskie zbliżenie, z 18 karatową podobizną św. Jerzego na koniu, symbolizującego… „zwycięstwo dobra nad złem”. Niemcy i Francuzi prowadzą własna politykę i własne interesy, nierzadko sprzeczne ze strategią USA. Przykładem może być blokowanie przez Berlin i Paryż włączenia Turcji do UE, oraz uniemożliwienie akcesji Ukrainy i Gruzji do NATO. Z tych też powodów synchronizacja polityki USA i eurowspólnoty to dziś po prostu utopia. Wprawdzie unia jest, jak mawiano kiedyś o Zachodnich Niemczech, gospodarczym kolosem, lecz politycznym karłem. Pod względem PKB zajmuje pierwsze miejsce w świecie - wyprzedza USA, a Chiny wręcz bije na głowę; (PKB w UE wynosi 15,6 bln, w Chinach 7,3 bln), nie ma to jednak żadnego przełożenia w polityce międzynarodowej, wspólna polityka zagraniczna czy obronna Europy nie istnieje. To samo dotyczy braku synchronizacji polityki energetycznej, która w dzisiejszej dobie ma tak wielkie znaczenie, jak potencjał wojskowy, a może nawet większe. Jako jeden organizm unia nie jest i przynajmniej w najbliższych latach nie będzie dla USA partnerem godnym zaufania. Co zaś dotyczy budowania przez Waszyngton partnerstwa z Rosją, Obama przekonał się o znaczeniu tego słowa w języku rosyjskim po swym „resecie”. Rosjanie zbroją się z usłużną pomocą Francji i Niemiec, i konsekwentnie, krok po kroku odtwarzają swą dawną strefę wpływów. Zresztą Władimir Putin bynajmniej nie kryje swych zamiarów, mówił o tym podczas jego ostatniego zaprzysiężenia. Rosja ma stać się „centrum Euroazji”, w planach kremlowskich polityków miejsca dla, jak to określa Brzeziński, „silnej pozycji USA” nie ma. Trzeba było dopiero aneksji Krymu, by ta „oczywista-oczywistość” dotarła do świadomości waszyngtońskiej administracji, więc coś z tym fantem trzeba zrobić. Putin był na Krymie, gdzie urządził sobie pokaz siły dosłownie i w przenośni, więc Obama postanowił przylecieć do Warszawy. Światowe mocarstwo „olewało” nas przez ostatnie lata, ale nadal chciałoby dominować w polityce globalnej. „Yes we can, we need a Chanche…”, zdaje się powtarzać sobie w duchu Obama, który w ocenie wielu rodaków ma dziś opinię najbardziej nieudolnego prezydenta w dziejach USA, i usiłuje podreperować nadszarpnięty wizerunek Ameryki. Takie też są prawdziwe motywy ponownego odkrycia przez niego naszego kraju i całej Europy środkowowschodniej. I znów, jak podczas poprzedniej wizyty nad Wisłą, przyjazd Obamy do Warszawy ma podwójne dno: jego obecność, która ma uświetnić 25 rocznicę pierwszych wolnych wyborów w państwach dawnego ostbloku, akurat zbiegła się ze szczytem G-7 w Brukseli, tym razem bez udziału Rosji, oraz z obchodami 70 rocznicy lądowania zachodnich aliantów w Normandii. No i, co ważne, tak jak poprzednio, prezydent spotka się z przedstawicielami państw regionu, oraz - to nowe - z ukraińskim prezydentem-elektem Petrem Poroszenko. Tym razem pogromca muchy z wywiadu CNBC, chce ubić ich kilka za jednym uderzeniem. Zastępca doradcy prezydenta ds. bezpieczeństwa Ben Rhodes już zapowiedział, że Obama wygłosi przemówienie, w którym nawiąże do historii polskiej walki o wolność i demokrację, i podkreśli swą troskę „o bezpieczeństwo Polski i innych sojuszników Ameryki w tym regionie”. No, to chyba powinniśmy wszyscy dać na mszę w jego intencji… Wiara i czekanie na cud to nasza specjalność. Że kpię i umniejszam powagę tej wizyty? Nie wiem, czy Obama zdoła uwieść polityków naszego regionu, wiem, że przemawiać potrafi. Może nawet odkryje, tak jak podczas pobytu w Irlandii, gdzie doszukał się korzeni swej rodziny i pochwalił walory ciemnego piwa Guinness, że jego pra-pra-pra przodek pochodził z Młocin i, że najlepiej smakuje mu jasne Tyskie z Polski. Może nawet i o rychłym zniesieniu wiz coś napomkni. Nie powinno to jednak robić na nas większego wrażenia. Jak mawiają sami Amerykanie, „nie zakochuj się w politykach, oni zawsze łamią ci serce”.

Przylot Obamy do Warszawy będzie miał bowiem znaczenie głównie propagandowe. Prawda jest taka, że dla USA, obojętnie z jakim gospodarzem Białego Domu, białym, czarnym, żółtym czy czerwonym, będziemy liczącymi się partnerami tylko wtedy, gdy sami o to zadbamy. Istnieje bowiem prosta jak drut zależność: im silniejsze będą kraje naszego regionu, w tym Polska, tak pod względem gospodarczym jak i wojskowym, tym większy będzie respekt nie tylko USA.



Barak, bronek i kondonek

Nowy film z video.banzaj.pl wicej »
Redmi 9A - recenzja budetowego smartfona