Data: 2013-05-14 10:27:01 | |
Autor: Przemysław M. | |
Bida z nędzą | |
W drugiej połowie roku miało być lepiej. Nie będzie! Wzrost sprzedaży detalicznej w okolicach zera, produkcja przemysłowa na wyraźnym minusie, PMI poniżej 50. Nawet ministerstwo finansów skapitulowało w optymizmie i redukuje prognozę PKB na rok 2013. To wszystko oznacza, że raczej nie odbijemy od dołka w drugiej połowie roku. - Nie wykluczałbym, że ten rodzaj stabilizacji przy niskiej dynamice wzrostu będzie nas prześladować jeszcze przez dwa, trzy lata - przewiduje Dariusz Filar. Resort finansów prognozował, że wzrost PKB w tym roku utrzyma się na dość optymistycznym poziomie 2,2 procent. Niestety, minister Jacek Rostowski przyznał ostatnio, że nie uda się zachować takiego tempa i zwolnimy do 1,5 proc. Minister pociesza Polaków, przekonując, że utrzyma dług publiczny w ryzach i nie dojdzie do przekroczenia ostrożnościowego progu 55 procent. Ministerstwo obiecuje też deficyt sektora finansów publicznych na poziomie 3,5 proc., by w przyszłym roku Unia zdjęła z nas procedurę nadmiernego deficytu. To jednak marne pocieszenie dla przeciętnego Polaka, który spojrzawszy na wykres PKB wyraźnie widzi, że znów zmierzamy do poziomy z roku 2009. Wtedy to - choć udało się nam uniknąć recesji - kryzys dał się nam we znaki najbardziej. W 2009 roku z dołka wyciągnęła nas sprzedaż detaliczna. Polacy ruszyli do sklepów i uratowali koniunkturę. Także w tym roku przedsiębiorcy i ekonomiści wyczekują szturmu na sklepy. Choć wszyscy wypatrują go już od dłuższego czasu, to żadna fala konsumpcyjnego poruszenia nie nadchodzi. Co więcej, jeśli spojrzeć na zestawienie miesięczne wskaźnika sprzedaży detalicznej w kraju, to widać, że w ostatnich miesiącach panuje odwrotna tendencja niż w 2009. Wtedy wyniki były niemal z miesiąca na miesiąc coraz bardziej optymistyczne. W tym roku coraz bardziej rozczarowują. Dlaczego Polacy nie ruszyli tłumnie do sklepów? Profesor Marian Noga, ekonomista i były członek Rady Polityki Pieniężnej podejrzewa, że przytłoczyła nas inflacja, która przez wiele miesięcy zżerała nam podwyżki. Poczuliśmy to w końcu w portfelach. - Choć wzrost cen już się ustabilizował, to w połączeniu z coraz mniejszym wzrostem wynagrodzeń, zrobił swoje - mówi ekonomista. - Polacy w końcu poczuli kryzys na własnej skórze. Tym bardziej, że co rusz dochodzą ich informacje o kiepskiej sytuacji tego czy innego kraju, a także pesymistyczne prognozy co do przyszłości Polski. Tyle się mówiło o kolejnej fali kryzysu, że w końcu wszyscy w nią uwierzyli. Według profesora Nogi, jest jeszcze szansa, byśmy wyszli ze stagnacji w drugiej połowie roku. Nie jest to jednak wizja tak realna jak jeszcze w styczniu, gdy wydawało się, że w końcu polscy konsumenci poratują koniunkturę.- Sygnały nie są zatrważające, są złe, ale kto wie. Z wyrokowaniem trzeba jeszcze trochę zaczekać - wyjaśnia. Innego zdania jest prof. Dariusz Filar. On nie spodziewa się, byśmy w tym roku weszli na ścieżkę żywszego wzrostu. Przekonanie to wiąże z tendencją, która uformowała się w 2003 roku, jeszcze przed wejściem Polski do Unii. - Od tego roku krzywa wzrostu gospodarczego w naszym kraju związała się z unijną - wyjaśnia ekonomista. - Dynamika naszego PKB jest, oczywiście, trochę wyższa, ale zmienia się proporcjonalnie do trendów w reszcie Europy. Wniosek jest następujący: W 2009 roku państwa Zachodu miały pieniądze na pakiety stymulacyjne, które napędziły koniunkturę u nich i tym samym u nas. Dziś już takich pieniędzy nie ma, więc nie odbijemy od dna. Oznacza to, że najprawdopodobniej czekają nas dwa lub trzy lata powolnego wzrostu na poziomie jednego, dwóch procent. W 2013 roku gospodarki europejskie będą się kurczyć, co będzie negatywnie wpływało także na nasz wzrost. Potwierdza to dynamika produkcji przemysłowej. W jej przypadku, ostatnie miesiące przynoszą bardzo wyraźne sygnały o pogarszającej się sytuacji. Pierwsze spadki produkcji zaobserwowaliśmy we wrześniu zeszłego roku. Od tego czasu do marca tego roku tylko dwa miesiące nasze przedsiębiorstwa przemysłowe skończyły na plusie. Przedsiębiorcy powstrzymują się przed inwestycjami, bo nie widzą perspektyw ożywienia. Chociaż mają pieniądze - Ministerstwo Gospodarki podawało w końcu 2012 roku, że firmy zgromadziły środki na inwestycje w wysokości 160 miliardów złotych - to czekają na lepszy moment, by je zainwestować. Wśród nielicznych, którzy już teraz rozbudowują swoje przedsiębiorstwo, jest Zbigniew Grycan, właściciel firmy Grycan - lody od pokoleń. Doświadczony biznesmen przekonuje, że już od wielu miesięcy rozwija działalność, bo w kryzysie wszystko jest tańsze i ekspansja mniej kosztuje, ale co do najbliższej przyszłości nie jest optymistą. - Nie liczę już na drugą połowę roku. Myślę, że na 2013 roku już trzeba postawić kreskę i czekać na 2014. Wtedy może przyjść ożywienie. Nie żyjemy na bezludnej wyspie. To, co dzieje się w Europie, silnie na nas działa - wyjaśnia. Czy potwierdza, że przedsiębiorcy mają pieniądze, by inwestować? - Kto ma, ten ma - śmieje się, ale już poważnie przyznaje: - Przy takim klimacie, to wszystkim, nawet tym, co mają, świeci się nad głową czerwone światełko. Światełko, rzeczywiście, pali się nad głową managerów. Wskaźnik PMI, który obrazuje ich nastroje co do inwestycji, spada z miesiąca na miesiąc. Coraz dalej mu do granicy 50 punktów, która to oddziela pozytywne nastawienie do wykładania pieniędzy na rozwój, od negatywnego. Znów też widać, że mamy do czynienia z odwrotną sytuacja, jak w roku 2009, kiedy to rosnący wskaźnik PMI zapowiadał dobry dla gospodarki rok 2010. Wskaźnik PMI dla przemysłu Dariusz Filar ze smutkiem zauważa, że nie ma w kraju bodźców, które mogłyby pobudzić gospodarkę - które mogłyby tchnąć trochę inwestycyjnej odwagi w naszych przedsiębiorców. A skoro nie ma nadziei w granicach, trzeba by szukać jej poza nimi. Pierwszym i najważniejszym partnerem handlowym Polski są Niemcy. Trafia tam ponad 25 procent naszego eksportu. Gdyby ten największy z zagranicznych rynków zbytu nieco się ożywił, to nasi biznesmeni mogliby zwiększyć produkcję w nadziei na popyt wewnętrzny w Niemczech. Niestety, także tam sytuacja nie przedstawia się najlepiej. PKB za IV kwartał 2012 roku wyniosło 0,1 proc., a PMI dalej utrzymuje się na poziomie 48 punktów. - Niemcy mają bardzo elastyczny rynek pracy, wysoką innowacyjność i gospodarkę opartą na eksporcie. I tutaj jest teraz problem. Ogromnym odbiorcą ich eksportu są Chiny, a te także odnotowują spowolnienie - tłumaczy prof. Filar. Niemcy prawie w ogóle się nie rozwijają, ale nie mają powodów, by narzekać. Bezrobocie wynosi u nich nieco ponad 5 procent. Oznacza to, że w zasadzie nie pracują już tylko ci, którzy nie chcą. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda w naszym kraju. Na razie - według ekonomistów - polskie bezrobocie będzie się utrzymywać na stałym poziomie. Wczoraj GUS poinformował, że wyniosło ono w marcu 14,3 proc. w poownaniu do 14,4 proc. w lutym. Znaczyłoby to, że jego wzrost się zatrzymał. Nie ma co jednak liczyć na spadek tego wskaźnika. - Przedsiębiorcy starają się w czasach spowolnienia utrzymywać załogi. Przekonali się, że nie łatwo jest potem je odbudować. Dlatego nie jest tak źle jak w 2009 roku - mówi prof, Dariusz Filar. - Ale nie spoedziwałbym się, że niedługo zaczną zatrudniać. Jego opinię potwierdzają badania agencji zatrudnienia ManpowerGroup przeprowadzone wśród 750 pracodawców. W połowie z dziesięciu badanych sektorów prognoza zatrudnienia jest ujemna. Co oznacza, że więcej pracodawców w tych branżach przewiduje redukcję etatów niż zwiększenie zatrudnienia. - Niestety, mimo tego że rynki nieco przyzwyczaiły się do sytuacji kryzysowych w kolejnych krajach zachodniej Europy, to ciągle jeszcze złe informacje z Cypru, Słowacji czy Hiszpanii będą psuły nastroje - prognozuje prof. Filar. - Tak pewnie będzie przez kilka nastepnych lat. Wszystko wskazuje więc, że czeka nas dłuższy okres bardzo niskiego wzrostu. I to nie jest pesymizm, to jest umiarkowany optymizm - śmieje się. http://www.money.pl |
|