Data: 2009-05-20 15:35:58 | |
Autor: multivatinae | |
Cudowne ozdrowienie platfusiarskiej służby zdrowia | |
Ministerstwo Zdrowia i rząd udają, że coś robią, drepcząc w miejscu i zgłaszając projekty, które - nawet jeśli koalicja PO - PSL przeforsuje w Sejmie i Senacie - zawetuje prezydent. W tym przypadku Donald Tusk nie ma co liczyć na odrzucenie weta przy pomocy posłów z lewicy, bo ci są przeciwni pseudorynkowym pomysłom rządu. Zresztą trudno oczekiwać poparcia opozycji dla projektów, które mają wprowadzać tylnymi drzwiami dwie zasady, nie do przyjęcia ani dla PiS, ani dla lewicowych posłów: współpłacenie za usługi medyczne i ograniczenie dostępu do lekarzy i leczenia dla ludzi gorzej sytuowanych materialnie. W ustawie o świadczeniach zdrowotnych gra toczy się o pozornie mało znaczące słowa: lub współfinansowane. Chodzi o to, że rząd chciałby zapisać w prawie, iż tzw. świadczenia gwarantowane mogą być finansowane ze środków publicznych (czyli głównie z naszej składki płaconej na Narodowy Fundusz Zdrowia) lub współfinansowane przez pacjenta. Co prawda resort zdrowia tłumaczył, że ten przepis nie stanowi żadnego niebezpieczeństwa, a ma jedynie uporządkować stan prawny. Teraz bowiem część usług medycznych jest i tak częściowo finansowana przez NFZ i ten katalog nie zostanie rozszerzony. Opozycja obawia się jednak, że w przyszłości będzie zupełnie odwrotnie. Drugi projekt, który dopiero opuścił gmach Ministerstwa Zdrowia do konsultacji międzyresortowych, mówi z kolei o wprowadzeniu nowych zasad w zakresie prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych. Resort zdrowia chce, aby jak najwięcej Polaków wykupywało polisy w towarzystwach ubezpieczeniowych o wartości od kilkudziesięciu do kilkuset złotych miesięcznie, co miałoby im zapewnić szybszy dostęp do lekarza i wyższy poziom usług zdrowotnych. Z drugiej strony do placówek ochrony zdrowia napłynęłyby dodatkowe miliardy złotych. Minister Ewa Kopacz liczy, że będzie to od 10 do 30 proc. sumy, jaką dzisiaj Polacy płacą m.in. na wizyty w prywatnych gabinetach czy zakup leków nierefundowanych. A ponieważ jest to kwota prawie 30 mld zł rocznie, to owe 10-30 proc. daje nam sumę od 3 do aż 9 mld złotych. Dodatkowe ubezpieczenie miałoby dotyczyć refundacji leków, zabiegów i badań ambulatoryjnych oraz usług szpitalnych. Polaków do wykupywania takich polis miałaby zachęcać ulga podatkowa (kwotę ubezpieczenia można by odliczać od dochodu podatnika) oraz właśnie gwarancja lepszej i szybszej obsługi w przychodni czy szpitalu. Jednak jeśli bliżej przyjrzymy się obu projektom, to widać wiele niebezpieczeństw, które grożą obniżeniem jakości i dostępności leczenia dla milionów chorych. Paradoksalnie też, nawet gdy wykupimy dodatkowe ubezpieczenie zdrowotne, wcale nie będzie to nam gwarantować, że będziemy leczeni lepiej. Zyskają niektóre placówki lecznicze i z pewnością firmy ubezpieczeniowe. Premier łamie obietnicę Niewiele ponad rok temu, podczas spotkania podsumowującego biały szczyt ochrony zdrowia, premier Donald Tusk gwarantował Polakom, że jego rząd nie będzie wprowadzał współpłacenia przez pacjentów za usługi medyczne, a już teraz widać, ile ta obietnica była warta. Wtedy jednak premier przyznał, że nie zgadzają się na to partnerzy społeczni, czuł też, iż ma przeciwko sobie większość Polaków. Teraz też grubo ponad połowa z nas nie chce współpłacenia, ale najwyraźniej rząd już nie boi się reakcji większości, bo ma ogromne słupki poparcia w sondażach i forsuje swoje wcześniejsze pomysły, z których tylko taktycznie wycofał się na pewien czas. Jak bowiem inaczej traktować zapis, że świadczenia medyczne mogą być współfinansowane przez pacjentów? Współfinansowanie to nic innego jak współpłacenie. Z kolei projekt ustawy o dodatkowych ubezpieczeniach zdrowotnych też oznacza współpłacenie, bo minister zdrowia nie ukrywa, że tylko ten pacjent, który więcej zapłaci, a nie tylko obowiązkową składkę na NFZ, będzie lepiej traktowany i leczony przez placówki ochrony zdrowia. Pamiętajmy też, że rząd nie wycofał się jeszcze z wcześniejszych zapowiedzi, iż być może od 2010 roku z 9 do 10 proc. wzrośnie wymiar składki na NFZ. Ale w dalszym ciągu od podatku moglibyśmy odpisywać tylko 7,75 proc. składki. I w ten sposób rząd obniży nasze pensje o 1 proc., co faktycznie oznaczałoby powszechne współpłacenie za leczenie w jeszcze większym wymiarze niż dotychczas. Pacjent lepszy i gorszy W obecnych polskich warunkach wprowadzenie współpłacenia i ubezpieczeń dodatkowych może spowodować głęboki podział na dwie grupy pacjentów: tych, którzy tylko opłacają składkę na NFZ, i tych, którzy wykupili jeszcze polisę chorobową w prywatnym towarzystwie ubezpieczeniowym. Jeśli więc ten model zadziała tak, jak założyła to minister Ewa Kopacz, to ta druga grupa pacjentów będzie miała ułatwiony dostęp do lekarza, nie tylko specjalisty, ale nawet do rodzinnego, nie wspominając już o usługach szpitalnych. Efekt końcowy może być taki, że biedny pacjent nie będzie czekał na wizytę u specjalisty pół roku, jak teraz, ale może nawet rok, bo w kolejkę wejdą posiadacze dodatkowych ubezpieczeń. To samo będzie dotyczyć szpitalnych operacji. Niestety, zważywszy na poziom wynagrodzeń w naszym kraju, większości Polaków nie będzie stać na wykupienie nawet tych najtańszych polis. Jeśli za jedną osobę trzeba będzie płacić np. 20-30 złotych miesięcznie, to dla kilkuosobowej rodziny o niskich dochodach będzie to już zbyt duży wydatek. Tym bardziej że taka mała kwota ubezpieczenia da zapewne prawo do niewielu usług. Towarzystwom ubezpieczeniowym będzie się opłacało sprzedawać drogie polisy o wartości przynajmniej 100-150 zł, a szpitalom i przychodniom przyjmować takich pacjentów. Niewątpliwie ten system uderzy nie tylko w osoby mniej zamożne, ale także poważnie i przewlekle chore, starsze i rodziny z dziećmi. Jak przy każdym innym ubezpieczeniu firma określi poziom ryzyka. - Im osoba starsza, tym ryzyko choroby, operacji, pobytu w szpitalu jest większe. A więc zakład ubezpieczeniowy podniesie im znacząco składkę. Sądzę też, że niektórzy chorzy na choroby przewlekłe nie będą mogli takich polis dostać, bo nikt nie będzie chciał ich ubezpieczyć lub postawi takie warunki finansowe, których nie będzie można spełnić - tłumaczy nam Karol Stachowiak, broker ubezpieczeniowy współpracujący z kilkoma dużymi firmami. - Z pewnością z wyższymi wydatkami muszą się także liczyć rodzice małych dzieci, bo wiadomo, że ich pociechy częściej chorują, więc rodzice będą więcej niż inni ubezpieczeni korzystać z polisy. Dlatego dla towarzystw najlepszym klientem będzie bezdzietny trzydziestolatek, do tego bez nałogów i dobrze zarabiający - dodaje. Co prawda wiceminister zdrowia Jakub Szulc zapewnia, że nie dojdzie do ograniczenia zabiegów wykonywanych w ramach powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, bo nadal szpitale i przychodnie będą podpisywać kontrakty z NFZ, ale to wcale nie oznacza, iż uchronimy się przed powstaniem dwóch kategorii pacjentów. Resort zapewnia, że tak nie będzie, a usługi dla bogatszych pacjentów będą wykonywane np. w godzinach popołudniowych. - Będzie raczej odwrotnie, to ci biedniejsi pacjenci będą leczeni popołudniami - przewiduje lekarz z jednego z warszawskich szpitali. - Jeśli szpital będzie mógł dostać dodatkową kasę, to zrobi wszystko, aby takiego pacjenta przyciągnąć. Dlatego zaoferuje mu nie tylko lepszą salę, obsługę, ale także dogodniejszy czas zabiegów. Tu akurat będzie działał mechanizm rynkowy: nasz klient, nasz pan - dodaje nasz rozmówca. Tę opinię potwierdzają inni medycy, z którymi rozmawialiśmy. Przekonują, iż poza niezadowoleniem wielu pacjentów i jeszcze większym chaosem w służbie zdrowia ta ustawa nie wprowadzi wiele dobrego. Stworzy bowiem pseudorynkowy system, z którego skorzysta zaledwie część pacjentów. Poza tym musimy brać pod uwagę podwyżki cen polis. Jeśli bowiem szpitale będą wykonywać więcej płatnych zabiegów, a będą to robić, skoro oznacza to żywą gotówkę, wtedy zakłady ubezpieczeniowe będą musiały im więcej płacić. A wtedy podniosą ceny polis, żeby wyjść na swoje i w efekcie będą one jeszcze mniej dostępne dla przeciętnego Kowalskiego. Zresztą zważywszy na doświadczenia z dotychczas funkcjonującym rynkiem ubezpieczeń dodatkowych, wcale nie mamy gwarancji, że nawet wykupienie polisy da nam dostęp do lepszych usług medycznych. - To tylko piękna teoria. Płacę co miesiąc abonament rodzinny, ale mam wrażenie, że i ubezpieczyciel, i prywatna przychodnia chcą tylko moim kosztem zarobić. Za część badań i tak musimy płacić, bo wbrew obietnicom towarzystwa nie są objęte polisą. A nawet te, które są za darmo, przychodnia wykonuje niechętnie, bo to oznacza dla nich koszty. Dostęp do lekarzy też nie jest wcale taki łatwy, bo wielu z nich prowadzi prywatną praktykę, która jest dla nich bardziej opłacalna, i najwięcej czasu spędzają w swoich gabinetach. Jednak za takie wizyty płaci się z własnej kieszeni - mówi pan Grzegorz, który wraz z żoną i dwójką dzieci jest objęty dodatkowym ubezpieczeniem zdrowotnym. Bo brakuje pieniędzy Minister Ewa Kopacz już drugi raz podejmuje sprawę ustawy o dodatkowych ubezpieczeniach. Rok temu podobny projekt wycofano z komisji zdrowia, a przewidywał on dwa rodzaje dodatkowych ubezpieczeń: komplementarne i suplementarne. W przypadku tych pierwszych, tańszych, pacjent miałby prawo do pokrycia kosztów tych świadczeń, które nie będą gwarantowane lub gwarantowane tylko częściowo ze środków NFZ. Natomiast droższe ubezpieczenie suplementarne dawałoby możliwość szybszego dostępu do świadczeń i to tych o wyższym standardzie. Teraz to druga próba, która może zakończyć się porażką, ale najwyraźniej rząd próbuje wszelkimi sposobami ratować finanse NFZ, a co za tym idzie - także szpitali. Wiadomo, że wysokość zebranych składek będzie spadać, bo rośnie bezrobocie. A każdy bezrobotny to osoba, która przestaje płacić za siebie składki. Robi to co prawda za niego budżet państwa, ale są to niewielkie kwoty. A skoro NFZ będzie miał mniej pieniędzy, to mniej dostaną ich także szpitale i przychodnie. Przekłada się to zaś na mniejszą liczbę zakontraktowanych operacji, zabiegów. Konsekwencją tego mogłoby być potem rosnące jeszcze bardziej zadłużenie szpitali lub konieczność zamykania niektórych oddziałów. A takie obrazki tuż przed wyborami prezydenckimi są dla premiera Tuska nie do przyjęcia. Dlatego system dodatkowych ubezpieczeń ma dać większy zastrzyk pieniędzy do systemu ochrony zdrowia. Dziewięć miliardów złotych, które w optymistycznym wariancie obiecuje minister Kopacz, jest kuszące. Ale jest też duże ryzyko, że z powodu niskiej zamożności Polaków (łatwiej jest zresztą wydać 50 czy 100 zł na wizytę w prywatnym gabinecie u specjalisty, niż płacić taką kwotę co miesiąc w ubezpieczeniu) program nie wypali, nawet jeśli da się go zamienić w ustawę. Takie ryzyko będzie jeszcze większe, jeśli resort finansów nie zgodzi się na odpisywanie dodatkowych składek od dochodu podatników, bo spadną wpływy do budżetu, który i tak ma ogromną dziurę. Wtedy Polacy kupią mało polis i możemy być niemal pewni, że rząd podniesie nam składkę ubezpieczeniową, aby zwiększyć przychody NFZ. Poza tym ustawa zaproponowana przez minister Ewę Kopacz ma być kolejnym elementem zmuszania szpitali do przekształcania się w niepubliczne spółki prawa handlowego. Okazuje się bowiem, że tylko niepubliczne placówki będą mogły przyjmować pacjentów posiadających dodatkowe ubezpieczenia. Jeśli więc ustawa wejdzie w życie, dyrektorzy szpitali, władze miast, powiatów czy samorządy wojewódzkie będą wręcz zmuszane do powoływania spółek, bo inaczej narażą się na zarzuty, że nie zależy im na pieniądzach, że nie chcą, aby szpital zarabiał tak, jak inne w sąsiedztwie. I być może pani minister liczy, iż na jednym ogniu upiecze dwie pieczenie: wprowadzi powszechną komercjalizację w szpitalach i w dodatku stanie się tak na skutek dobrowolnej decyzji władz lokalnych. To kiepski sposób na reformę ochrony zdrowia. Szkoda, że zamiast takich pozorowanych działań ministerstwo nie zaproponuje mechanizmów, które rzeczywiście uzdrowią zdrowie. Przecież placówki lecznicze są workiem bez dna i wchłoną każde pieniądze, jednak to wcale nie spowoduje poprawy ich funkcjonowania. Gigantycznie zadłużony szpital, a takich jest wiele, musiałby otrzymać nie wiadomo jakie pieniądze z dodatkowych ubezpieczeń, aby wyjść na prostą. Poza tym szwankuje wycena świadczeń medycznych, które w wielu przypadkach NFZ ustala poniżej kosztów. Jeśli więc w ustawie zapisano, że wartość usługi sprzedawanej w ramach dodatkowych ubezpieczeń nie może stanowić więcej niż 105 proc. tego, co płaci za taką samą procedurę NFZ, to część zabiegów i operacji nadal będzie niedochodowa dla szpitali i nie będą ich wykonywać. To też jakaś niekonsekwencja ministerstwa: niech szpital zarobi, ale nie za dużo. Ministerstwo wie, że w usługach medycznych istnieje szara strefa, ale jakoś nie widać, aby chciało z tym walczyć, choćby np. proponując wprowadzenie kas fiskalnych w prywatnych gabinetach lekarskich. Kas, które posiadają tysiące drobnych handlowców i rzemieślników osiągających znacznie niższe dochody. Nie czarujmy się, dodatkowe ubezpieczenia nie zlikwidują największej bolączki naszej ochrony zdrowia: ogromnych kolejek do specjalistów w przychodniach i na operacje w szpitalach. A rząd nie ma pomysłu, jak temu zaradzić, chce tylko wyciągnąć od nas jeszcze więcej pieniędzy, dając w zamian niewiele. Krzysztof Losz -- |
|