Grupy dyskusyjne   »   pl.rec.gory   »   I znów góra chciała zabić ;-) /uwaga, długie/

I znów góra chciała zabić ;-) /uwaga, długie/

Data: 2009-12-28 19:37:04
Autor: Tomasz Sójka
I znów góra chciała zabić ;-) /uwaga, długie/
Witam poświątecznie i przedsylwestrowo!
Na koniec A.D. 2009 spotkał mnie zupełnie niezasłużony zaszczyt, a
mianowicie możliwość wykorzystania niewykorzystanego do tej pory urlopu.
Dodatkowo możliwość ta dostała silne wsparcie ze strony Arcydyrekcji, w
postaci polecenia służbowego żeby z tym nie zwlekać ;) Pogoda zasadniczo
nie jest w tym okresie zbyt urlopowa, ale patrząc zawsze na jaśniejszą
stronę życia - załapałem się na okres świąteczno-sylwestrowy, co znów nie
zawsze jest takie oczywiste.
Po wielogodzinnych rozmyślaniach co zrobić z tak sporym kawałem wolnego
czasu, wyszło mi że na sylwka pojadę tam gdzie zawsze, na Święta do
rodziny, a za resztę wyskoczę w góry gdzieś połazić. Ponieważ "tam gdzie
zawsze" leży w Beskidach, stwierdziłem że "reszta" odbędzie się w Sudetach.
I tu natknąłem się na wielokrotnie opisywany w literaturze (i na preclu
też) problem pętelki. Dojazdy komunikacją publiczną ode mnie są dość
kiepskie, ja jestem raczej leniwy, więc trzeba było wymyślić taka trasę
żeby się dało bezstresowo wrócić do auta... No w każdym razie - wybór padł
na G. Izerskie i Karkonosze, Madzię zostawiłem w zaprzyjaźnionym hotelu w
Szklarskiej Porębie, po czym udałem się już per pedes na przystanek na
autobus do Świeradowa Zdr. Jako że był to pierwszy czy drugi mroźniejszy
dzień, autobus spóźnił się trochę, tj. 80 minut, no ale chwała mu za to że
w ogóle był. Trochę ślisko było. W Świeradowie poubierałem te wszystkie
kosmiczne technologie, dopasowałem długość kijków, włączyłem właściwą
elektronikę i... jakoś podświadomie skierowałem się w stronę gondolki. W
zasadzie bez sensu - w sporo większej Szklarskiej wyciąg stał, no ale nos i
uszy mnie nie zawiodły, gondolka działała. Za jedyne 19 pln wjechałem sobie
komfortowo (sam) pod schronisko. W którym to schronisku bynajmniej nie
miałem zamiaru spać - moim celem byli Górzyści. I tutaj pierwsza uwaga natury ogólnej: totalnie nie było widać szlaków - no
może tak jeden na parędziesiąt znaków - a to z racji ślicznie pooblepianych
śniegiem drzew, drzewek, słupów itp. Niosło to ze sobą pewne problemy
nawigacyjne, z tej racji choćby że te ponad dwadzieścia lat temu, gdy
ostatni raz używałem czerwonego szlaku na Stóg Izerski, okolica wyglądała
zupełnie inaczej :) Ale drogą skonfrontowania dedukcji, mapy i wskazań
GPS-a znalazłem wąziutką nic nie deptaną ścieżkę, która musiała być (i
była) właściwym szlakiem. Dalej to już właściwie bez historii, jako że szlak ten biegnie w zasadzie
prosto jak sierpem rzucił, oraz praktycznie po poziomnicy - aż do Polany
Izerskiej. A potem szeroką drogą. Na części wąskiej trochę przeszkadzały
pochylone pod ciężarem śniegu drzewka - omijanie ich było raczej bez sensu,
tak że trzeba było się maksymalnie uszczelnić i do przodu. Poza tym
krajobrazy były zupełnie bajkowe, niestety na fotografowanie to już było za
ciemno, a gdyby nawet nie było to na fontanny sypkiego śniegu bym sprzętu
raczej nie wystawiał.
Ostatecznie do Górzystów dotarłem tak około 18-tej i bez większego
zdziwienia okazało się że jestem jedynym klientem :)

Druga uwaga natury ogólnej - rakiet nie wziąłem, z uważnych studiów on-line
warunków śnieżnych wyszło że jest 10, max. 20 cm śniegu i tak właśnie było.
Nie miało również dużo padać, i ta część prognozy też się sprawdziła.

W chatce jak to w chatce, dostałem pokój, jeść (jakaś zupa i naleśnik), pić
(Svijany, jedenastka) i drzewo do kominka :) Jako że nie było z kim się
stowarzyszać, urządziłem sobie sesję grzewczo-czytelniczą (kominek, palmtop
i Romkowa nalewka :)) A piec w pokoju przez ścianę na spółkę z sąsiednim
całą noc i rano wciąż był ciepły :))) (na zewnątrz -20)
Teoretycznie plan był taki żeby w dniu następnym przejść na Halę Szrenicką
lub pod Łabski Szczyt, potem przez Czechy do Odrodzenia i na koniec wrócić
z Odrodzenia grzbietem i spaść do Szklarskiej. Ale u Górzystów było tak
sympatycznie że postanowiłem to trochę zweryfikować. I na piątek wymyśliłem
sobie pętelkę Górzyści - Jizerka - Orle - Górzyści. Musiałem tylko
przeprowadzić się do sali zbiorowej, jako że na łykend to mieli już jakieś
rezerwacje. Na trasach wciąż prawie nikogo nie było, spotkałem tylko paru
narciarzy, a koło Orla dopiero pierwsze ślady butów. Cały czas utrzymywało
się jakieś -16. W Jizerce też było raczej pusto, zjadłem obiad w Pansky'm
Dum'u (gulaszek z knedlikami i piwo), po obiedzie okazało się że na trasy
wokół Jizerki wyległa jakaś większa grupka dzieci, które pod okiem
instruktorów doskonaliły techniki biegania. Dla odmiany w Orlu to już był
spory ruch, wciąż właściwie tylko na biegówkach; większa część z nich
wracała, mniejsza się kwaterowała. Zjadłem jednego Ciechana i wróciłem do
Górzystów. Tam już powoli zaczął się ruch - przewinęło się trochę
narciarzy, była też już pierwsza grupka noclegowiczów - piątka studentów z
Wrocka, nastawionych bardzo towarzysko :) Potem przyszła duża grupka
młodzieży młodszej, którzy nie wiedzieć po co przyciągneli za sobą bodajże
dwie zgrzewki piwa na saneczkach, i forpoczta (trojka) grupy z Golden Line
- jak się okazało moi współspacze w sali zbiorowej, w której n.b. w ciągu
dnia dużo palono i było całkiem cieplutko. Jak się okazało w dniu następnym
miała do nich dołączyć reszta grupy, oni sami natomiast zaplanowali sobie
pierwszy kontakt z biegówkami, które można tam pożyczyć za dychę na cały
dzień, co okazało się brzemienne w skutki - ale o tem potem. Na początek
towarzysko nastawiona piątka studentów bardzo serdecznie zaprosiła mnie do
wspólnego posiadu przy kominku, chcieli też dzielić się wszystkim co mieli,
a trochę tego było :) Próbowałem się wymawiać obiadokolacją i odpoczynkiem,
no ale cierpliwie zaczekali godzinkę ponawiając zaproszenie i ostatecznie
mój opór został pokonany. I tak oto wieczór upłynął na dzieleniu się,
morskich opowieściach, podtrzymywaniu ognia kominkowego i świeżo
zadzierzgniętej znajomości... W tzw. międzyczasie przyłączył się jeszcze
Artur z obsługi, a potem przyszła młodsza młodzież i zrobiło się tłoczno.
Poza tym nie było już się czym dzielić, tylko Artur powiedział jeszcze jak
można załatwić rum do herbaty po zamknięciu kuchni :) i tak się ten wieczór
gdzieś w środku nocy zakończył.
Sobotni ranek przywitał nas słonkiem i -17,5 na zewnątrz. Rano pomogłem
trochę moim współspaczom w rozpaleniu w piecu (zabrała się za to
sympatyczna dziewczyna i nawet prawie jej się to udało :)), zjadłem
jajeczniczkę z boczkiem, cebulką i szczypiorkiem, pycha, zatankowałem
wrzątek do termosa i trzeba było ruszać. Tym razem miał to być niebieski
szlak do Rozdroża pod Cichą Równią, potem drogą do Jakuszyc i zielonym na
Halę Szrenicką a może dalej. W międzyczasie Golden Line pobiegło do Orla...
Zbieram się do wyjścia, a tu zgrzyt - ktoś "zniknął" moje kijki. Po krótkim
śledztwie wyszło na to że sympatyczna (@!#@&#$^$#!!!) trojka z GL zabrała
moje trekingi zamiast właściwych kijków do biegania, które smętnie i
samotnie wisiały sobie na wieszaku... Co było robić, do Orla znów nie
miałem ochoty, zostawiłem więc swoje namiary w chatce, tudzież namiar na
mój parking :) w Szklarskiej, jako że wydedukowałem iż w niedzielę prawie
na pewno przez Szklarską wracać będą. Niby bez kijków też się da, ale jak
człowiek się przyzwyczai, to jednak trochę trudniej jest.
Tak czy siak do Jakuszyc w przyjemnym słonku doszedłem, zjadłem w zajeździe
kawę i Okocimia i poszedłęm dalej na Halę, bez szlaku...
Wyszło mi że w Sudetach większość tzw. ścieżek to po prostu leśne drogi, no
i zaraz koło leśniczówki w Jakuszycach takowa droga, a nawet chyba dwie
ścinają dość znacznie spory łuk który zielony szlak robi wokół jakiegoś
grzbieciku. No i faktycznie tak było, tyle że jak to często bywa drogi
zaczęły się rozmnażać, wybrałem tą niewłaściwą :) i w końcu wzięła i się
skończyła. Jeszcze jak była drogą a nie chaszczami i wiatrołomami, już brak
kijków doskwierał mi zauważalnie, jako że teren jest tam bardzo uwodniony i
spływające strumyczki powymywały sporo dziur i meandrów w "drodze", co
powodowało znaczące problemy z utrzymywaniem równowagi. Na wiatrołomach
było gorzej :) Ale żeby nie przedłużać, w momencie gdy do szlaku miałem już
jakieś 100-150 metrów tylko - wpadłem jak śliwka w gówno. A wpadłem
konkretnie w jakieś bagno i to po pas. No nie mogłem w to uwierzyć -
kilkanaście stopni mrozu, ponad 1000 metrów n.p.m. a ja wpadam w jakieś
śmierdzące bagno... I nie chciało mnie odessać :) Zdjąłem plecak, torbę
foto, obok rosnął jakiś krzaczek i z jego pomocą jakoś się wyciągnąłem.
No to teraz spokojna ocena sytuacji, aparat się nie skąpał - uff :) Komórki
suche, jakby co można dzwonić. W butach mi chlupocze, jestem mokry tak do
pół uda i śmierdzę wprost fantastycznie :( Z mapy wynika że w sumie
najbliżej to mam jednak na Halę, choć różnica duża nie jest. Poza tym nie
jest źle - mam śpiwór -21 komfort, mam puchatkę, mam jedzenie, mam herbatę,
mam zapałki, czołówkę, latarki dwie, zapas baterii i akusów, GPSa, komórki.
W kwestii ubrania to było tak - Meindle AR 7.0, jakieś tam coolmaxowe
skarpetki, ochraniacze cordurowe z Wolfganga, jakieś termo-dry-kalesonki z
Treksportu, spodnie z windstoppera czy windblocka z Ultreku. Góra to w
zasadzie standard - koszulka z setki, softshell M2 i wysłużona kurteczka z
gore Mellos'a. Kiepskie rękawice narciarskie - czy ktoś może mi polecić
jakiś dobry, b. ciepły model rękawiczek, najlepiej nieprzemakalny? :) i
fantastyczna czapeczka uszanka z daszkiem - Wojtek taką nosi, od niego
odgapiłem :))
W każdym razie rozważając sytuację na chłodno, hłe, hłe, doszedłem do
wniosku że jeśli zacznę przemarzać, tracić czucie itd. no to albo
zabiwakuję, albo ostatecznie zadzwonię gdzie trzeba. Okazało się jednak że po niedużej dawce ruchu kalesonki zrobiły swoje, tj.
osuszyły skórę, spodnie od zewnątrz obmarzły ale w nogi zrobiło się ciepło
i było OK. Buty też chyba nadmiar wilgoci odpompowały na zewnątrz, jako że
żadnych niepokojących objawów czuciowych nie stwierdziłem, a akurat nogi i
dłonie marzną mi stosunkowo łatwo. Jedynie dłonie właśnie trochę mi
zmarzły, ale to już w granicach normy mniej więcej. Tak że w miarę
spokojnie, z przerwami na małe co nieco i herbatkę osiągnąłem ostatecznie
Halę Szrenicką. Tylko ten brak kijów nieodmiennie dawał mi się we znaki, bo
parę razy na jakichś większych dziurach zaliczyłem efektowne gleby.
Ale naprawdę to wkurzyłem się dopiero w schronisku, głównie przed recepcją.
Pokój dostałem bez problemu, ale pani koniecznie i bezwzględnie chciała
natychmiast dokumenty, a mnie właśnie napięcie odpuściło i zacząłem czuć
zimno pod postacią dreszczy :) I weź tu dokopuj się do środka plecaka,
szukaj dokumentów. W dodatku jedna po drugiej pękła mi najpierw klamra od
plecaka a chwilę potem suwak w kurtce. Chyba kurczę od mrozu... Kolejnym "zgrzytem" były nieprzebrane wręcz tłumy małolatów okupujace
schronisko, dla których najpoważniejszy dylemat to czy będzie dyskoteka.
Była! "Moje" drugie pięterko okupowały z kolei jakieś starszaki albo 1-3,
którym pani robiła zbiórkę na korytarzu i omawiała kwestie dyscypliny i
porządku...
W każdym razie przebrałem się, skułem bryłki lodu z ochraniaczy i butów :)
porozwieszałem co trzeba na kaloryferze i obok, i poszedłem na dłuższą
sesję prysznicową. Były tylko dwie kabiny i chwilę potem zrobiła się spora
kolejka, jako że młodzież gromadnie chciała się okąpać. W którymś momencie
słyszę jak któryś lepiej wykształcony młodzian (znał łacinę) pyta kto ...
.... ... blokuje jedynkę?? Na co padła odpowiedź: jakiś starszy pan... - Ech życie... Przy okazji wyprałem trochę te moje śmierdzące spodnie, a
póżniej już w umywalce ochraniacze i skarpety; do rana wszystko ładnie
wyschło.
Potem jeszcze obiadokolacja, no i tu kolejne rozczarowanie. Podają w
plastikowych jednorazówkach, wziąłem kapuśniak (może być, mało, podali na
końcu :)), naleśniki z bitą śmietaną i jagodami (to już jest śmiech - dwa
cieniuteńkie naleśniki z dużym kleksem śmietany w spraju i jaką łyżką jagód
typu dżem czy konfitura. Ilościowo i jakościowo to może 1/3 JEDNEGO
naleśnika u Górzystów za 6 złotych przy cenie na Hali 8 pln), no i
pilznerka, który jako jedyny mnie nie rozczarował :)
Na koniec dnia profilaktycznie rozgrzałem się jeszcze internalnie wierną
nalewką i udałem się na zasłużony sen.
Niedziela to już w zasadzie bez historii, jeśli wyjąć mały skrót do
nartostrady (już poza Parkiem), małą fuchę we wspominanym hotelu (zawsze
się coś znajdzie) i problem z odpaleniem Madzi - tak do -6 odpala od
dotknięcia, ale -20 to już nie na jej aku. Dobrzy ludzie pomogli.

I jeszcze trzecia uwaga natury ogólnej - pierwszy raz na coś mi się GPS
przydał. Nie żebym bez niego pobłądził, to raczej nie, ale w warunkach
jakie były - ciemno, praktycznie zerowa widoczność znakowania, pierwszy raz
lub po z górą dwudziestu latach chodzony szlak, plaskato, wiatrołomy itp.,
zauważalnie zwiększył moją pewność orientacji. Jednocześnie zauważyłem
istotną wadę - przy błędzie pozycji szlaku rzędu kilkunastu-parudziesięciu
metrów i zgubieniu tegoż, co nie jest specjalnie trudne w opisanych wyżej
warunkach, wartość GPSa w szukaniu szlaku jest nikła. Dużo lepiej sprawdza
się mózg (o ile pracuje :))

Acha, podczas fuchy w hotelu "przyszły" moje kijki :) I to by było na tyle.
No cóż, tym którzy dotrwali dziękuję za cierpliwość, jakieś fotki postaram
się :) zamieścić...
Pozdrawiam Tomek

Data: 2009-12-29 01:49:50
Autor: Michal Brzozowski
I znów góra chciała zabić ;-) /uwaga, długi e/
wspaniała historia

On Dec 28, 7:37 pm, Tomasz Sójka <nob...@gmail.com> wrote:
Witam poświątecznie i przedsylwestrowo!
Na koniec A.D. 2009 spotkał mnie zupełnie niezasłużony zaszczyt, a
mianowicie możliwość wykorzystania niewykorzystanego do tej pory urlopu.
Dodatkowo możliwość ta dostała silne wsparcie ze strony Arcydyrekcji, w
postaci polecenia służbowego żeby z tym nie zwlekać ;) Pogoda zasadniczo
nie jest w tym okresie zbyt urlopowa, ale patrząc zawsze na jaśniejszą
stronę życia - załapałem się na okres świąteczno-sylwestrowy, co znów nie
zawsze jest takie oczywiste.
Po wielogodzinnych rozmyślaniach co zrobić z tak sporym kawałem wolnego
czasu, wyszło mi że na sylwka pojadę tam gdzie zawsze, na Święta do
rodziny, a za resztę wyskoczę w góry gdzieś połazić. Ponieważ "tam gdzie
zawsze" leży w Beskidach, stwierdziłem że "reszta" odbędzie się w Sudetach.
I tu natknąłem się na wielokrotnie opisywany w literaturze (i na preclu
też) problem pętelki. Dojazdy komunikacją publiczną ode mnie są dość
kiepskie, ja jestem raczej leniwy, więc trzeba było wymyślić taka trasę
żeby się dało bezstresowo wrócić do auta... No w każdym razie - wybór padł
na G. Izerskie i Karkonosze, Madzię zostawiłem w zaprzyjaźnionym hotelu w
Szklarskiej Porębie, po czym udałem się już per pedes na przystanek na
autobus do Świeradowa Zdr. Jako że był to pierwszy czy drugi mroźniejszy
dzień, autobus spóźnił się trochę, tj. 80 minut, no ale chwała mu za to że
w ogóle był. Trochę ślisko było. W Świeradowie poubierałem te wszystkie
kosmiczne technologie, dopasowałem długość kijków, włączyłem właściwą
elektronikę i... jakoś podświadomie skierowałem się w stronę gondolki. W
zasadzie bez sensu - w sporo większej Szklarskiej wyciąg stał, no ale nos i
uszy mnie nie zawiodły, gondolka działała. Za jedyne 19 pln wjechałem sobie
komfortowo (sam) pod schronisko. W którym to schronisku bynajmniej nie
miałem zamiaru spać - moim celem byli Górzyści.

I tutaj pierwsza uwaga natury ogólnej: totalnie nie było widać szlaków - no
może tak jeden na parędziesiąt znaków - a to z racji ślicznie pooblepianych
śniegiem drzew, drzewek, słupów itp. Niosło to ze sobą pewne problemy
nawigacyjne, z tej racji choćby że te ponad dwadzieścia lat temu, gdy
ostatni raz używałem czerwonego szlaku na Stóg Izerski, okolica wyglądała
zupełnie inaczej :) Ale drogą skonfrontowania dedukcji, mapy i wskazań
GPS-a znalazłem wąziutką nic nie deptaną ścieżkę, która musiała być (i
była) właściwym szlakiem.

Dalej to już właściwie bez historii, jako że szlak ten biegnie w zasadzie
prosto jak sierpem rzucił, oraz praktycznie po poziomnicy - aż do Polany
Izerskiej. A potem szeroką drogą. Na części wąskiej trochę przeszkadzały
pochylone pod ciężarem śniegu drzewka - omijanie ich było raczej bez sensu,
tak że trzeba było się maksymalnie uszczelnić i do przodu. Poza tym
krajobrazy były zupełnie bajkowe, niestety na fotografowanie to już było za
ciemno, a gdyby nawet nie było to na fontanny sypkiego śniegu bym sprzętu
raczej nie wystawiał.
Ostatecznie do Górzystów dotarłem tak około 18-tej i bez większego
zdziwienia okazało się że jestem jedynym klientem :)

Druga uwaga natury ogólnej - rakiet nie wziąłem, z uważnych studiów on-line
warunków śnieżnych wyszło że jest 10, max. 20 cm śniegu i tak właśnie było.
Nie miało również dużo padać, i ta część prognozy też się sprawdziła.

W chatce jak to w chatce, dostałem pokój, jeść (jakaś zupa i naleśnik), pić
(Svijany, jedenastka) i drzewo do kominka :) Jako że nie było z kim się
stowarzyszać, urządziłem sobie sesję grzewczo-czytelniczą (kominek, palmtop
i Romkowa nalewka :)) A piec w pokoju przez ścianę na spółkę z sąsiednim
całą noc i rano wciąż był ciepły :))) (na zewnątrz -20)
Teoretycznie plan był taki żeby w dniu następnym przejść na Halę Szrenicką
lub pod Łabski Szczyt, potem przez Czechy do Odrodzenia i na koniec wrócić
z Odrodzenia grzbietem i spaść do Szklarskiej. Ale u Górzystów było tak
sympatycznie że postanowiłem to trochę zweryfikować. I na piątek wymyśliłem
sobie pętelkę Górzyści - Jizerka - Orle - Górzyści. Musiałem tylko
przeprowadzić się do sali zbiorowej, jako że na łykend to mieli już jakieś
rezerwacje. Na trasach wciąż prawie nikogo nie było, spotkałem tylko paru
narciarzy, a koło Orla dopiero pierwsze ślady butów. Cały czas utrzymywało
się jakieś -16. W Jizerce też było raczej pusto, zjadłem obiad w Pansky'm
Dum'u (gulaszek z knedlikami i piwo), po obiedzie okazało się że na trasy
wokół Jizerki wyległa jakaś większa grupka dzieci, które pod okiem
instruktorów doskonaliły techniki biegania. Dla odmiany w Orlu to już był
spory ruch, wciąż właściwie tylko na biegówkach; większa część z nich
wracała, mniejsza się kwaterowała. Zjadłem jednego Ciechana i wróciłem do
Górzystów. Tam już powoli zaczął się ruch - przewinęło się trochę
narciarzy, była też już pierwsza grupka noclegowiczów - piątka studentów z
Wrocka, nastawionych bardzo towarzysko :) Potem przyszła duża grupka
młodzieży młodszej, którzy nie wiedzieć po co przyciągneli za sobą bodajże
dwie zgrzewki piwa na saneczkach, i forpoczta (trojka) grupy z Golden Line
- jak się okazało moi współspacze w sali zbiorowej, w której n.b. w ciągu
dnia dużo palono i było całkiem cieplutko. Jak się okazało w dniu następnym
miała do nich dołączyć reszta grupy, oni sami natomiast zaplanowali sobie
pierwszy kontakt z biegówkami, które można tam pożyczyć za dychę na cały
dzień, co okazało się brzemienne w skutki - ale o tem potem. Na początek
towarzysko nastawiona piątka studentów bardzo serdecznie zaprosiła mnie do
wspólnego posiadu przy kominku, chcieli też dzielić się wszystkim co mieli,
a trochę tego było :) Próbowałem się wymawiać obiadokolacją i odpoczynkiem,
no ale cierpliwie zaczekali godzinkę ponawiając zaproszenie i ostatecznie
mój opór został pokonany. I tak oto wieczór upłynął na dzieleniu się,
morskich opowieściach, podtrzymywaniu ognia kominkowego i świeżo
zadzierzgniętej znajomości... W tzw. międzyczasie przyłączył się jeszcze
Artur z obsługi, a potem przyszła młodsza młodzież i zrobiło się tłoczno.
Poza tym nie było już się czym dzielić, tylko Artur powiedział jeszcze jak
można załatwić rum do herbaty po zamknięciu kuchni :) i tak się ten wieczór
gdzieś w środku nocy zakończył.
Sobotni ranek przywitał nas słonkiem i -17,5 na zewnątrz. Rano pomogłem
trochę moim współspaczom w rozpaleniu w piecu (zabrała się za to
sympatyczna dziewczyna i nawet prawie jej się to udało :)), zjadłem
jajeczniczkę z boczkiem, cebulką i szczypiorkiem, pycha, zatankowałem
wrzątek do termosa i trzeba było ruszać. Tym razem miał to być niebieski
szlak do Rozdroża pod Cichą Równią, potem drogą do Jakuszyc i zielonym na
Halę Szrenicką a może dalej. W międzyczasie Golden Line pobiegło do Orla...
Zbieram się do wyjścia, a tu zgrzyt - ktoś "zniknął" moje kijki.. Po krótkim
śledztwie wyszło na to że sympatyczna (@!#@&#$^$#!!!) trojka z GL zabrała
moje trekingi zamiast właściwych kijków do biegania, które smętnie i
samotnie wisiały sobie na wieszaku... Co było robić, do Orla znów nie
miałem ochoty, zostawiłem więc swoje namiary w chatce, tudzież namiar na
mój parking :) w Szklarskiej, jako że wydedukowałem iż w niedzielę prawie
na pewno przez Szklarską wracać będą. Niby bez kijków też się da, ale jak
człowiek się przyzwyczai, to jednak trochę trudniej jest.
Tak czy siak do Jakuszyc w przyjemnym słonku doszedłem, zjadłem w zajeździe
kawę i Okocimia i poszedłęm dalej na Halę, bez szlaku...
Wyszło mi że w Sudetach większość tzw. ścieżek to po prostu leśne drogi, no
i zaraz koło leśniczówki w Jakuszycach takowa droga, a nawet chyba dwie
ścinają dość znacznie spory łuk który zielony szlak robi wokół jakiegoś
grzbieciku. No i faktycznie tak było, tyle że jak to często bywa drogi
zaczęły się rozmnażać, wybrałem tą niewłaściwą :) i w końcu wzięła i się
skończyła. Jeszcze jak była drogą a nie chaszczami i wiatrołomami, już brak
kijków doskwierał mi zauważalnie, jako że teren jest tam bardzo uwodniony i
spływające strumyczki powymywały sporo dziur i meandrów w "drodze", co
powodowało znaczące problemy z utrzymywaniem równowagi. Na wiatrołomach
było gorzej :) Ale żeby nie przedłużać, w momencie gdy do szlaku miałem już
jakieś 100-150 metrów tylko - wpadłem jak śliwka w gówno. A wpadłem
konkretnie w jakieś bagno i to po pas. No nie mogłem w to uwierzyć -
kilkanaście stopni mrozu, ponad 1000 metrów n.p.m. a ja wpadam w jakieś
śmierdzące bagno... I nie chciało mnie odessać :) Zdjąłem plecak, torbę
foto, obok rosnął jakiś krzaczek i z jego pomocą jakoś się wyciągnąłem.
No to teraz spokojna ocena sytuacji, aparat się nie skąpał - uff :) Komórki
suche, jakby co można dzwonić. W butach mi chlupocze, jestem mokry tak do
pół uda i śmierdzę wprost fantastycznie :( Z mapy wynika że w sumie
najbliżej to mam jednak na Halę, choć różnica duża nie jest. Poza tym nie
jest źle - mam śpiwór -21 komfort, mam puchatkę, mam jedzenie, mam herbatę,
mam zapałki, czołówkę, latarki dwie, zapas baterii i akusów, GPSa, komórki.
W kwestii ubrania to było tak - Meindle AR 7.0, jakieś tam coolmaxowe
skarpetki, ochraniacze cordurowe z Wolfganga, jakieś termo-dry-kalesonki z
Treksportu, spodnie z windstoppera czy windblocka z Ultreku. Góra to w
zasadzie standard - koszulka z setki, softshell M2 i wysłużona kurteczka z
gore Mellos'a. Kiepskie rękawice narciarskie - czy ktoś może mi polecić
jakiś dobry, b. ciepły model rękawiczek, najlepiej nieprzemakalny? :) i
fantastyczna czapeczka uszanka z daszkiem - Wojtek taką nosi, od niego
odgapiłem :))
W każdym razie rozważając sytuację na chłodno, hłe, hłe, doszedłem do
wniosku że jeśli zacznę przemarzać, tracić czucie itd. no to albo
zabiwakuję, albo ostatecznie zadzwonię gdzie trzeba.
Okazało się jednak że po niedużej dawce ruchu kalesonki zrobiły swoje, tj.
osuszyły skórę, spodnie od zewnątrz obmarzły ale w nogi zrobiło się ciepło
i było OK. Buty też chyba nadmiar wilgoci odpompowały na zewnątrz, jako że
żadnych niepokojących objawów czuciowych nie stwierdziłem, a akurat nogi i
dłonie marzną mi stosunkowo łatwo. Jedynie dłonie właśnie trochę mi
zmarzły, ale to już w granicach normy mniej więcej. Tak że w miarę
spokojnie, z przerwami na małe co nieco i herbatkę osiągnąłem ostatecznie
Halę Szrenicką. Tylko ten brak kijów nieodmiennie dawał mi się we znaki, bo
parę razy na jakichś większych dziurach zaliczyłem efektowne gleby.
Ale naprawdę to wkurzyłem się dopiero w schronisku, głównie przed recepcją.
Pokój dostałem bez problemu, ale pani koniecznie i bezwzględnie chciała
natychmiast dokumenty, a mnie właśnie napięcie odpuściło i zacząłem czuć
zimno pod postacią dreszczy :) I weź tu dokopuj się do środka plecaka,
szukaj dokumentów. W dodatku jedna po drugiej pękła mi najpierw klamra od
plecaka a chwilę potem suwak w kurtce. Chyba kurczę od mrozu...
Kolejnym "zgrzytem" były nieprzebrane wręcz tłumy małolatów okupujace
schronisko, dla których najpoważniejszy dylemat to czy będzie dyskoteka.
Była! "Moje" drugie pięterko okupowały z kolei jakieś starszaki albo 1-3,
którym pani robiła zbiórkę na korytarzu i omawiała kwestie dyscypliny i
porządku...
W każdym razie przebrałem się, skułem bryłki lodu z ochraniaczy i butów :)
porozwieszałem co trzeba na kaloryferze i obok, i poszedłem na dłuższą
sesję prysznicową. Były tylko dwie kabiny i chwilę potem zrobiła się spora
kolejka, jako że młodzież gromadnie chciała się okąpać. W którymś momencie
słyszę jak któryś lepiej wykształcony młodzian (znał łacinę) pyta kto ...
... ... blokuje jedynkę?? Na co padła odpowiedź: jakiś starszy pan...
- Ech życie... Przy okazji wyprałem trochę te moje śmierdzące spodnie, a
póżniej już w umywalce ochraniacze i skarpety; do rana wszystko ładnie
wyschło.
Potem jeszcze obiadokolacja, no i tu kolejne rozczarowanie. Podają w
plastikowych jednorazówkach, wziąłem kapuśniak (może być, mało, podali na
końcu :)), naleśniki z bitą śmietaną i jagodami (to już jest śmiech - dwa
cieniuteńkie naleśniki z dużym kleksem śmietany w spraju i jaką łyżką jagód
typu dżem czy konfitura. Ilościowo i jakościowo to może 1/3 JEDNEGO
naleśnika u Górzystów za 6 złotych przy cenie na Hali 8 pln), no i
pilznerka, który jako jedyny mnie nie rozczarował :)
Na koniec dnia profilaktycznie rozgrzałem się jeszcze internalnie wierną
nalewką i udałem się na zasłużony sen.
Niedziela to już w zasadzie bez historii, jeśli wyjąć mały skrót do
nartostrady (już poza Parkiem), małą fuchę we wspominanym hotelu (zawsze
się coś znajdzie) i problem z odpaleniem Madzi - tak do -6 odpala od
dotknięcia, ale -20 to już nie na jej aku. Dobrzy ludzie pomogli.

I jeszcze trzecia uwaga natury ogólnej - pierwszy raz na coś mi się GPS
przydał. Nie żebym bez niego pobłądził, to raczej nie, ale w warunkach
jakie były - ciemno, praktycznie zerowa widoczność znakowania, pierwszy raz
lub po z górą dwudziestu latach chodzony szlak, plaskato, wiatrołomy itp.,
zauważalnie zwiększył moją pewność orientacji. Jednocześnie zauważyłem
istotną wadę - przy błędzie pozycji szlaku rzędu kilkunastu-parudziesięciu
metrów i zgubieniu tegoż, co nie jest specjalnie trudne w opisanych wyżej
warunkach, wartość GPSa w szukaniu szlaku jest nikła. Dużo lepiej sprawdza
się mózg (o ile pracuje :))

Acha, podczas fuchy w hotelu "przyszły" moje kijki :) I to by było na tyle.
No cóż, tym którzy dotrwali dziękuję za cierpliwość, jakieś fotki postaram
się :) zamieścić...
Pozdrawiam Tomek

Data: 2009-12-29 11:00:47
Autor: Przemek Muszynski
I znów góra chciała zabić ;-) /uwa ga, długie/
On 2009-12-29 10:49, Michal Brzozowski wrote:
Wyszło mi że w Sudetach większość tzw. ścieżek to po prostu leśne drogi, no
 i zaraz koło leśniczĂłwki w Jakuszycach takowa droga, a nawet chyba dwie
 Ĺ›cinają dość znacznie spory łuk ktĂłry zielony szlak robi wokół jakiegoś
 grzbieciku. No i faktycznie tak było, tyle Ĺźe jak to często bywa drogi
 zaczęły się rozmnaĹźać, wybrałem tą niewłaściwą :) i w końcu wzięła i się
 skończyła. Jeszcze jak była drogą a nie chaszczami i wiatrołomami, juĹź brak
 kijkĂłw doskwierał mi zauwaĹźalnie, jako Ĺźe teren jest tam bardzo uwodniony i
 spływające strumyczki powymywały sporo dziur i meandrĂłw w "drodze", co
 powodowało znaczące problemy z utrzymywaniem rĂłwnowagi. Na wiatrołomach
 było gorzej :) Ale Ĺźeby nie przedłuĹźać, w momencie gdy do szlaku miałem juĹź
 jakieś 100-150 metrĂłw tylko - wpadłem jak śliwka w gĂłwno. A wpadłem
 konkretnie w jakieś bagno i to po pas. No nie mogłem w to uwierzyć -
 kilkanaście stopni mrozu, ponad 1000 metrĂłw n.p.m. a ja wpadam w jakieś
 Ĺ›mierdzące bagno... I nie chciało mnie odessać :)

A to chyba specyfika zielonych szlaków karkonoskich. Podobnie jest na szlaku pod Śnieżnymi Kotłami (tylko nie tym tuż, tuż, ale zielonym, chyba się "ścieżką po reglami" zwie.
Faktycznie wchodzi się na ten szlak z drogi Jakuszyce-Szklarska ładną leśną drogą, która po chwili zmienia się w niewyraźną leśną ścieżkę, potem idzie się właściwie na czuja przechodząc przez powalone drzewa, krzaki i kamulce, następnie idzie się korytem jakiegoś potoczku (możliwe, że okresowego) w którym można zostawić buty, aż dochodzi się na (nie pomnę nazwy) jakąś bagnistą równię, stamtąd już dość prosto, a urokliwie, do schroniska.
Uważam, że to jedna z najciekawszych tras w Karkonoszach - zróżnicowana, męcząca, dzika - bez deptaków i ludzi. Zrobiłem identyczną trasę w zeszłym roku w październiku i nie spotkałem po drodze nikogo. Dodatkowo wszedłem jeszcze na Szrenicę i zszedłem zahaczając o schronisko pod Łabskim Szczytem - nogi czułem jeszcze kilka dni :)

p.

Data: 2009-12-29 12:51:23
Autor: Olin
I znów góra chciała zabić ;-) /uwa ga, długie/
Dnia Tue, 29 Dec 2009 11:00:47 +0100, Przemek Muszynski napisał(a):

nogi czułem jeszcze kilka dni

Podobne problemy rutynowo można rozwiązać przy pomocy wody i mydła.

--
uzdrawiam
Grzesiek

adres: Grzegorz.Tracz[NA]ifj.edu.pl

"Odnosi się wrażenie, jakby wszystkie siły zła przystąpiły z pasją
 do kamienowania Ojca Dyrektora. Nie ma bowiem dnia, aby w artykułach,
 audycjach, filmach, wiadomościach itp. nie było obelg i manipulacji,
 których głównym celem jest ojciec Tadeusz Rydzyk."
prof. Janusz Kawecki

Data: 2009-12-29 11:24:44
Autor: Paweł Goleman
I znów góra chciała zabić ;-) /uwaga, długie/

Użytkownik "Michal Brzozowski" <rusolis.buziaki@gmail.com> napisał w wiadomości news:e6c89a3b-9792-4a00-9608-3f0cfbaeedd6k17g2000yqh.googlegroups.com...
wspaniała historia

wspaniała umiejętność cytowania postów

Data: 2009-12-29 11:28:45
Autor: Basia Z.
I znów góra chciała zabić ;-) /uwaga, długie/

Użytkownik "Tomasz Sójka" <nobody@gmail.com> napisał w wiadomości news:shdat0kgpd69.11iiv0h3y4ocy$.dlg40tude.net...
Witam poświątecznie i przedsylwestrowo!

 W takim razie ja się podłączę i też wkleję swoją opowiastkę o spacerach na mrozie, a konkretnie o bacowaniu z bigosem.

Wraz ze znanym również z "precla" Jackiem G., jego żoną i córką, naszą wspólną koleżanką Jolą (która była na Szczelińcu, więc niektórzy Ją znają), moim synem oraz innymi znajomymi z SKPG  wybraliśmy się na tradycyjne coroczne "przedświąteczne bacowanie z bigosem" - taką pół towarzyską, pół oficjalną, pół prywatną imprezę naszego koła, która zawsze odbywa się w weekend bezpośrednio poprzedzający Święta.

W tym roku pogoda nas nie rozpieszczała, zapowiadano -25 stopni temperatury odczuwalnej, a "bacowanie" polega w końcu na tym, że śpi się w "bacówce" czyli pasterskim szałasie, najczęściej bez ogrzewania.

Miejsce wybrano bardzo ciekawe - osiedle pasterskie zwane "Bryzgałki" położone na Słowacji ale raptem 2 km od granicy polskiej, przy trasie Wielka Racza - Przegibek.

Zapowiadało sie dużo, ponad 30 osób, w ostatniej chwili docierały wieści, że niektórzy z powodu temperatury wymiękają.

Już sam dojazd był skomplikowany logistycznie.
Jechałam pociągiem z synem (pseudo Świstak), który zabrał ze sobą narty tourowe w nadziei ze na nich pojeździ, miał w Łodygowicach odebrać dwie łopaty oraz sanki, które zakupił na Allegro, po czym kolejnym pociągiem dojechać do Zwardonia, podejść na Wielką Raczę i zjechać na miejsce noclegu.

Ja tymczasem dojechałam do Żywca, tam zrobiłam zakupy żywnościowe, wypiłam dobrą kawę, chwilę poczekałam na autobus do Rycerki Górnej, a tam na rozstaju dróg i szlaków dogonili mnie Jacek z rodziną i Jola.

Szliśmy drogą od strony Rycerki Górnej wzdłuż potoku Abramów.
W pewnym miejscu droga po prostu kończy się i trzeba ciąć lasem wprost do góry na Przełęcz pod Bugajem, skąd prowadzi na miejsce dość wyraźna droga. Takie mieliśmy wskazówki od znajomych, którzy tam byli latem.

W trakcie podchodzenia drogą spotkaliśmy ludzi którzy przyjechali po choinki i oni doradzili nam iść w prawo do szlaku, gdyż na wprost las był ponoć zupełnie zawalony wiatrołomami.
Tak więc od końca leśnej "spychaczówki" wycięliśmy w prawo i dotarli do pięknej poziomej ścieżki, która wprost zapraszała aby nią iść (jak potem sprawdziliśmy na starych mapach to prawdopodobnie nią biegł kiedyś szlak niebieski, równoległy do granicy, szlak ten zlikwidowano już chyba kilkanaście lat temu).
Poszliśmy tą ścieżką w lewo, w międzyczasie zrobiło się całkiem ciemno  i w pewnym miejscu kiedy grzbiet  po naszej prawej stronie dość wyraźnie się obniżył stwierdziłam, że chyba należałoby już wyciąć do góry wprost na przełęcz.
Po drodze jednak spotkaliśmy szlak czerwony i postanowili podejść kawałek jeszcze nim, w nadziei że on doprowadzi nas wprost do przełęczy.
Szlak zaczął się jednak niepokojąco wznosić. Podniosłam bunt, że chyba za bardzo się  wznosimy, a na mapie tak ostrego podejścia przed przełęczą nie było.
Rzeczywiście dosłownie za kilkanaście metrów wyszliśmy na polankę skąd widać było odległe światło schroniska na Przegibku i byliśmy już dość znacznie powyżej niego a więc za wysoko.
No to wróciliśmy kawałek szlakiem a potem postanowili ciąć po prostu do góry aby dojść do granicy.

Na tej mapie nie ma zaznaczonych słupków granicznych ale na posiadanej przez nas mapie "Harmanca" nr 101 były one zaznaczone i wynikało z niej że Przełęcz pod Bugajem jest gdzieś pomiędzy słupkiem 161/6 (na grzbiecie Jaworzyny) a III/162 (na Bugaju).
Jednocześnie - jak to przełęcz jest ona najniższym obniżeniem w grzbiecie Jaworzyna - Bugaj.

Tak więc za moją sugestią wycięliśmy wprost do góry w kierunku granicy i po krótkim przedzieraniu się przez młodnik (za koszulą miałam pełno śniegu) udało się nam do niej dojść.

Wyszliśmy na granicę obok słupka 161/8, w prawo w kierunku wzrastania numeracji teren gwałtownie opadał, więc zaczęliśmy schodzić. Za parę minut dotarliśmy do siodła przełęczy, gdzie stał słupek 161/12 lub 161/13 (z powodu zatarcia cyfr nie było dokładnie widać).
Korzystając z chwilowego zasięgu (praktycznie w niewielu miejscach na trasie ten zasięg był) wysłałam SMS-em wiadomość do syna, gdzie ma skręcić.
Telefonicznie powiadomiliśmy również innych znajomych o których wiedzieliśmy że na pewno przyjadą.
Dalej ścieżka chociaż pokryta świeżym puchem była dość oczywista  :-)

Po kolejnych 30-40 minutach marszu przecierając ślad w świeżym śniegu dotarliśmy na miejsce, wybrali najlepszy z sześciu szałasów i tam się zadomowili, rozpalając w piecu, grzejąc wodę na herbatę, a potem na zupki.

Tak więc siedząc w coraz cieplejszej kuchni (udało się paląc w piecu osiągnąć temperaturę około 5 stopni, na zewnątrz było około -20) czekaliśmy na resztę.
Około 22 dotarło kolejne małżeństwo, ludzie zaprawieni w bojach, bo jak opowiadali kiedyś na bacowaniu w Niżnich Tatrach spali w szałasie w temperaturze - 32 stopnie.
Oni jak się okazało szli prawie naszym śladem ale dotarli do granicy inaczej - nieco bliżej przełęczy obok słupka 161/9, zaś od Przełęczy pod Bugajem - już dokładnie za nami.

Wrzuciliśmy bigos do kociołka  postawionego na płycie kuchennej i ze smakiem go zjedli, kiedy w końcu tuż przed północą dotarł mój Michał.
Szedł cały prawie czas niosąc narty oraz sanki na plecach, bo nie było wystarczającej ilości śniegu. Zjechał tylko mały kawałek z Wielkiej Raczy.

On też się zapędził za daleko szlakiem czerwonym i kiedy się zorientował że trzeba odbić do granicy to wyszedł obok słupka 161/1.

Zaraz prawie za nim dotarli we trójkę ostatni już koledzy, oni też poszli naszymi śladami, tylko odbili w kierunku granicy nieco za daleko i wyszli obok słupka 161/6.

W każdym razie byliśmy już wszyscy w liczbie 11 osób, przybyli przystąpili do konsumpcji kolejnej porcji bigosu, a potem już wszyscy skonsumowali grzaniec.
Była też doskonała domowa wiśniówka na spirytusie, (palce lizać) i świetne ciasta  :P

Jak to zwykle - powspominało się trochę inne bacowania, pośpiewało przy gitarze. Na płycie kuchennej niestety spaliła się moja polarowa czapka która na nią spadła. (miałam na szczęście jeszcze kominiarkę).

Spać poszliśmy około godz. 3, w śpiworze było mi bardzo ciepło, mimo że herbata pozostawiona w kubeczkach na stole zamarzła na kamień.

Rano wstaliśmy około 10, zjedliśmy kolejną porcje pysznego domowego bigosu, oprócz tego chleb ze smalcem, wypili na drogę resztę przepysznej wiśniówki. Wyszliśmy już dobrze po południu.

Niestety na mnie przypadło niesienie dużych sanek, które kupił sobie mój syn, podczas gdy on poszedł z powrotem w kierunku Wielkiej Raczy i został w górach na dłużej, bo na studiach miał już wolne, my poszliśmy na Przegibek.
Już przed Przegibkiem złapał nas zmrok, a temperatura powietrza gwałtownie spadła. Podobno było -17 stopni.

W domu byłam około 22.

Myślę że ta impreza wejdzie na stałe do mojego "Kalendarza imprezowego".
Fajne było poszukiwanie drogi, poczułam się trochę jak "za dawnych dobrych czasów". GPS-a nikt nie miał.

Zdjęć nie robiłam, na mrozie siadły mi akumulatorki, ale może Jacek zechce pokazać.

Pozdrowienia

Basia

Data: 2009-12-29 15:12:15
Autor: Jacek G.
I znów góra chciała zabić ;-) /uwaga, długi e/
Basia Z. napisał(a)::
 W takim razie ja się podłączę i też wkleję swoją opowiastkę o spacerach na
mrozie, a konkretnie o bacowaniu z bigosem.
....
Basia, ale jak ty spamiętałaś kto przy którym słupku wyszedł, to ja
nie
wiem ;-)

Fajne było poszukiwanie drogi, poczułam się trochę jak "za dawnych dobrych
czasów". GPS-a nikt nie miał.

Może dzięki temu człowiek się jeszcze na starość czegoś może
nauczyć ;-)

Zdjęć nie robiłam, na mrozie siadły mi akumulatorki, ale może Jacek zechce
pokazać.
Cóż, skoro mnie wywołujesz do tablicy, to coś tam pokażę. Jakby ktoś
miał ochotę to proszę:
http://195.82.188.148/jginter/Bacowanie2009/

--
Jacek G.

Data: 2009-12-30 00:11:00
Autor: Filip
I znów góra chciała zabić ;-) /uwaga, długi e/
Witam!
A propos osiedla Bryzgalki, czy owe szałasy wyglądają na używane w
sezonie pasterskim, czy też można z nich korzystać cały rok?
Pozdrawiam,
Filip

Data: 2009-12-30 09:23:18
Autor: Basia Z.
I znów góra chciała zabić ;-) /uwaga, długie/

Użytkownik "Filip" :

Witam!
A propos osiedla Bryzgalki, czy owe szałasy wyglądają na używane w
sezonie pasterskim, czy też można z nich korzystać cały rok?

Wyglądają na używane jako domki weekendowe.
Niektóre z nich sa zamknięte, niektóre w trakcie remontu (jeden miał np. całkiem nowy dach), ale generalnie dąży to chyba do zamknięcia.

Wewnątrz były jakieś ciuchy, nawet kawa. Oczywiście nie ruszaliśmy a spalone drewno odtworzyli następnego dnia, co widać na jednym ze zdjęć.

B.

Data: 2009-12-30 03:03:31
Autor: MariuszS
I znów góra chciała zabić ;-) /uwaga, długi e/

Piękne opowieści Wigilijne!
Klimat dobrze mi znany, zdjęcia śliczne.

BTW: apropos odtwarzania zapasu drewna:
Ten oczywisty, zdawałoby się zwyczaj, wciąż jest mało powszechny wśród
ludzi chodzących po górach i korzystających z bacówek.
Korzystajmy z każdej okazji, aby go propagować, najlepiej własnym
przykładem! ;-)

Przy okazji " mały hint":
- na fotce:
http://195.82.188.148/jginter/Bacowanie2009/slides/IMG_3597.html
widać "furczące siekiery" w tym, na pierwszym planie, siekierę jedynie
słusznej marki! ;-)
Zachęcam do używania w takich przypadkach piły (wysuwanej) Fiskars:
http://tinyurl.com/ybqhm4p
Jest lekka i poręczna, a dużo bardziej wydajna przy takich klockach,
no i "ekologiczna" - mniej idzie na straty, czyli "bobrowe" wióry,
mniej śmieci, mniej hałasu, no i co za tym idzie, mniej zwabionych
leśniczych... ;-)

Data: 2009-12-30 20:16:07
Autor: Doczu
I znów góra chciała zabić ; -) /uwaga, długie/
W dniu 2009-12-30 12:03, MariuszS pisze:

Zachęcam do używania w takich przypadkach piły (wysuwanej) Fiskars:
http://tinyurl.com/ybqhm4p
Jest lekka i poręczna, a dużo bardziej wydajna przy takich klockach,
no i "ekologiczna" - mniej idzie na straty, czyli "bobrowe" wióry,
mniej śmieci, mniej hałasu, no i co za tym idzie, mniej zwabionych
leśniczych... ;-)

Tak piła ma z pewnością swoje zalety, niestety wolę nosić ze soba siekierę, ponieważ jest bardziej uniwersalna.
Razu pewnego, w Bieszczadach, w nieistniejacej juz (nad czym mocno ubolewam) bacówce na Obnodze dane mi było spędzić dzionek i noc
Byla to zima i mocno się ucieszyłem że Dobrzy Ludzie zadbali o opal. Piękne okraglaki bukowe elegancko leżały sobie przy "kominku". I wszystko byłoby git, gdyby nie fakt, że miały one fi przynajmniej 15 cm, a co za tym idzie średnio nadawały się na niecenie ognia.
Nie wyobrażasz sobie mojego rozczarowania, gdy tego typu opału miałem pod dostatkiem, lecz nie bardzo bylo czym ten opał rozpalić by miec pożytek z tegoż daru :/
Na szczęście w stercie śmieci znalazłem kawałek siekiery, która pękła na "uchu" i wylądowała w koszu, ale po pobiciu innym klockiem, dzielnie służyła mi za klin do rozłupywania okrąglaków.
To byl dzień, w którym powziąłem decyzję, że na każdy wyjazd zabieram ze sobą siekierkę :-)
przepraszam za OT
--
-=< Pozdrawiam Doczu >=-
Adres do korespondencji
doczu@_usun_interia.pl

Data: 2010-01-04 18:22:26
Autor: Heniek Dąbrowski
I znów góra chciała zabić ;-) /uwaga, dł ugie/

Użytkownik "Doczu" <doczu@gazeta.pl> napisał w wiadomości news:hhg8tp$ges$1inews.gazeta.pl...
Razu pewnego, w Bieszczadach, w nieistniejacej juz (nad czym mocno ubolewam) bacówce na Obnodze dane mi było spędzić dzionek i noc

A cóż się jej przydażyło ?
Ehhh ostatni raz temu byłem tam ze 20 lat temu :-(
Fajne to miejsce było ....

Pzdr Henek

Data: 2010-01-04 20:45:10
Autor: Zbynek Ltd.
I znów góra chciała zabić ; -) /uwaga, długie/
Heniek Dąbrowski napisał(a) :
Użytkownik "Doczu" <doczu@gazeta.pl> napisał w wiadomości news:hhg8tp$ges$1inews.gazeta.pl...
Razu pewnego, w Bieszczadach, w nieistniejacej juz (nad czym mocno ubolewam) bacówce na Obnodze dane mi było spędzić dzionek i noc

A cóż się jej przydażyło ?
Ehhh ostatni raz temu byłem tam ze 20 lat temu :-(
Fajne to miejsce było ....

Było.
To było 2 lata temu. Leśniczy miał plan rozebrania bacówki. Ale tak
się jakoś najzwyklejszym przypadkiem złożyło, że około 30
października "źli turyści" zaprószyli ogień. Ale taki malutki, żeby
blachy z dachu, na których były napisy farbą, nie uszkodziły się.
Cała reszta doszczętnie spłonęła. Do fundamentów. Drzewa w pobliżu
nadal miały liście. Nadal w starym piecu z wnętrza były śmieci. Ja
tam nic nie insynuuję leśniczemu.

Pół roku później miało być rozebrane schronisko harcerskie w Suchych
Rzekach. Wiadomo - normy, Unia, azbest, itp. Ale i tu również
przypadkiem spaliło się.

--
Pozdrawiam
   Zbyszek
PGP key: 0x78E9C79E

Data: 2010-01-05 10:14:12
Autor: Jarek Kardasz
I znów góra chciała zabić ; -) /uwaga, długie/
Dnia Mon, 04 Jan 2010 20:45:10 +0100, Zbynek Ltd. napisał(a):

To było 2 lata temu. Leśniczy miał plan rozebrania bacówki. Ale tak
się jakoś najzwyklejszym przypadkiem złożyło, że około 30
października "źli turyści" zaprószyli ogień. Ale taki malutki, żeby
blachy z dachu, na których były napisy farbą, nie uszkodziły się.
Cała reszta doszczętnie spłonęła. Do fundamentów. Drzewa w pobliżu
nadal miały liście. Nadal w starym piecu z wnętrza były śmieci. Ja
tam nic nie insynuuję leśniczemu.

Pół roku później miało być rozebrane schronisko harcerskie w Suchych
Rzekach. Wiadomo - normy, Unia, azbest, itp. Ale i tu również
przypadkiem spaliło się.
W obu przypadkach osoby, które miały rozbierać budynki, miały szczęście, że
los oszczędził im trudu tej czynności. Niemniej trzeba wiedzieć, że aby być
szczęśliwym, to szczęściu trzeba pomagać - samo nie przyjdzie ;)

--
Pozdrawiam
Jarek Kardasz
-- -- -- -- -- -- -- -- -- -- -- -- -- -- -- -- -- -- -- -- -- -- -- -- -- -- -- --
DOLOMITY - via ferraty - informacje praktyczne
-- > http://jarekkardasz.republika.pl/dolomity/

Data: 2010-01-05 21:00:23
Autor: Lech
I znówgórachciałazabić ;-) /uwaga, długie/
Dnia Mon, 04 Jan 2010 20:45:10 +0100, Zbynek Ltd. napisał(a):

> To było 2 lata temu. Leśniczy miał plan rozebrania bacówki. Ale tak
> się jakoś najzwyklejszym przypadkiem złożyło, że około 30
> października "źli turyści" zaprószyli ogień. Ale taki malutki, żeby
> blachy z dachu, na których były napisy farbą, nie uszkodziły się.
> Cała reszta doszczętnie spłonęła. Do fundamentów. Drzewa w pobliżu
> nadal miały liście. Nadal w starym piecu z wnętrza były śmieci. Ja
> tam nic nie insynuuję leśniczemu.
> > Pół roku później miało być rozebrane schronisko harcerskie w Suchych
> Rzekach. Wiadomo - normy, Unia, azbest, itp. Ale i tu również
> przypadkiem spaliło się.
W obu przypadkach osoby, które miały rozbierać budynki, miały szczęście, że
los oszczędził im trudu tej czynności. Niemniej trzeba wiedzieć, że aby być
szczęśliwym, to szczęściu trzeba pomagać - samo nie przyjdzie ;)

Jakie to szczęście ma dziś Straż Graniczna, że nie nazywa się już WOP. Gdyby nie
zmieniono tej nazwy, to oczywiście te pożary by przypisano WOP-istom - tak jak
na przykład Chatki Morgana na zboczu Czarnej Kopy w Karkonoszach czy chatki na
zboczu Iwinki w Górach Bialskich.

Lech

Klub Sudecki z Poznania

--


Data: 2009-12-30 04:17:01
Autor: Jacek G.
I znów góra chciała zabić ;-) /uwaga, długi e/
On 30 Gru, 09:23, "Basia Z." <bjz_(usun_toto)@poczta.onet.pl> wrote:
Użytkownik "Filip" :

> Witam!
> A propos osiedla Bryzgalki, czy owe szałasy wyglądają na używane w
> sezonie pasterskim, czy też można z nich korzystać cały rok?

Wyglądają na używane jako domki weekendowe.
Niektóre z nich sa zamknięte, niektóre w trakcie remontu (jeden miał np. całkiem
nowy dach), ale generalnie dąży to chyba do zamknięcia.
Na poniższych  zdjęciach nawet widać, że ktoś te chałupy remontuje i
wykorzystuje:
http://www.dvorupotocnych.sk/bryzgalky.html
http://pilif.rajce.idnes.cz/Bryzgalky_09/#album
Ale jaki jest ich status własnościowy - trudno powiedzieć. Póki co
tylko jedna jest zamknięta. Reszta jest czymś pośrednim między
szałasem, a chałupą - w szałasach zwykle nie ma kuchni z piecem - a tu
są. Stan techniczny jest dość zróżnicowany.
--
Jacek G.

I znów góra chciała zabić ;-) /uwaga, długie/

Nowy film z video.banzaj.pl więcej »
Redmi 9A - recenzja budżetowego smartfona