Data: 2013-05-05 01:15:03 | |
Autor: Przemys³aw M. | |
Indeks Schetyny | |
Tak źle w Patformie jeszcze nie było. "Indeks Schetyny" osiągnął historyczne maksimum Najbliższe perspektywy Platformy rysują się marnie. Nastroje w partii Tuska opadają. Rośnie za to "indeks Schetyny" - czyli poziom wewnętrznego niezadowolenia i buntu - pisze Witold Głowacki. Jest źle, będzie gorzej. To zdanie chyba dość trafnie oddaje nastroje panujące w tej chwili w Platformie Obywatelskiej. Zarazem zaś określa realne perspektywy rządzącej partii przynajmniej na najbliższych kilka miesięcy. Nie zmieni tego jeden gambit, nie pomoże ani samo - chyba już dość powszechnie spodziewane - wyrzucenie z rządu Jarosława Gowina, ani nawet pakiet większych zmian w ministerialnych fotelach. Nie będzie też wyjściem ogłoszenie kolejnego "nowego otwarcia", wygłoszenie jakiegoś "trzeciego exposé".Ani rząd Donalda Tuska, ani jego partia, przynajmniej od lata ubiegłego roku, nie mieli nawet kilku tygodni nieprzerwanej dobrej czy choćby tylko przyzwoitej passy. To już nie to coraz bardziej oporne, coraz powolniejsze brnięcie od kryzysu do kryzysu, które mogliśmy obserwować w pierwszym roku drugiej kadencji. Bo jej kolejny rok przebiega - jak dotąd - pod znakiem kryzysu permanentnego. Ostatnie dwa tygodnie to już prawdziwa kumulacja problemów. Jamał II, dymisja ministra skarbu, powrót niełatwej nie tylko dla Aleksandra Kwaśniewskiego, lecz również dla rządzącej partii sprawy walki z Rosjanami o Azoty, zegarki Nowaka, oddany PiS tradycyjnie dotąd platformerski Rybnik, całkiem poważne tarcia w koalicji, a wreszcie ostatnie występy Jarosława Gowina - to wszystko razem zdaje się spełnionym snem opozycji. Ale choć trzeba było zaledwie kilkunastu dni, by Platformę zbombardowały te wszystkie hiobowe wieści, to przecież nie są one nagłym, niespodziewanym i niezawinionym dopustem. Przeciwnie. Podstawowe wady koalicji z PSL są jawnie widoczne od lat, a udokumentowane i udowodnione od lipca zeszłego roku - od afery taśmowej i serii publikacji o nepotyzmie u ludowców. Historia z Jamałem II i memorandum zaczęła się najpóźniej jesienią, sprawa Azotów klarowała się zaś od wczesnej wiosny 2012 r. Tarcia między konserwatystami a liberałami w Platformie trwają od lat, już latem zeszłego roku miał zaś miejsce pierwszy poważniejszy kryzys - przy okazji głosowania dotyczącego projektu zaostrzenia ustawy aborcyjnej autorstwa Solidarnej Polski. Jarosława Gowina można było nie czynić ministrem sprawiedliwości, można też było odwołać go przy co najmniej kilku wcześniejszych okazjach. Ostatnia z nich rysowała się przy okazji głosowania ws. związków partnerskich. W sprawie Rybnika i tamtejszej kampanii PO popełniono po prostu serię szkolnych wręcz błędów, poczynając od kwestii związanych z wyłonieniem kandydata, a na samym prowadzeniu kampanii kończąc. Przegrywanie tych wyborów zaczęło się dobrych kilkanaście tygodni temu. Mimo więc, że rachunki trafiły do skrzynki Donalda Tuska - nie dość że jednocześnie, to jeszcze mocno przed pierwszym - to trudno uznać, że obserwowany właśnie kryzys rządzenia jest nagły. Nie. Ma on charakter narastający, pełzający, trwa od ubiegłego lata, a jego końca na razie nie widać. Widać za to takie obszary funkcjonowania państwa i systemu władzy, w których niezwykle łatwo będzie o wybuch kolejnych faz kryzysu rządzenia. Jednocześnie - i to kolejna zła dla Tuska i Platformy wiadomość - zmieniają się warunki zewnętrzne, w ramach których funkcjonują Platforma i rząd. Po pierwsze, nie jesteśmy już zieloną wyspą. Ostatnie sprostowania GUS nie pozostawiają złudzeń, spowolnienie stało się faktem, nie jest nawet wykluczona chwilowa recesja. Bezrobocie rosło przez pół roku, licznik zatrzymał się między lutym (14,4 proc.) a marcem (14,3 proc.). Dopiero teraz natomiast Donald Tusk zdecydował się podjąć jakieś (jakie - tego jeszcze nie wiemy) działania zmierzające do ograniczenia skali zatrudnienia na tzw. umowach śmieciowych. Marne wskaźniki gospodarcze podnoszą stawkę polityki. Może dlatego, a może w związku z wyborczym kalendarzem, który wskazuje maraton kolejnych elekcji od wiosny 2014 r. do jesieni 2015 r., na scenie politycznej uaktywniła się w końcu opozycja. Nie, bynajmniej nie PiS - mimo że to kandydat tej właśnie partii zdobył mandat w Rybniku, to jednak partia Jarosława Kaczyńskiego nie zdołała ani korzystnie zamknąć projektu "Gliński", ani też - tym bardziej - poważniej zdyskontować politycznie Smoleńska, mimo ogromnego i ryzykownego w tej sprawie zaangażowania. Znacznie poważniejsze zagrożenie dla Platformy przyszło bowiem z lewej strony. Do tego przy udziale środowisk postkomunistycznych, od lat - zdawałoby się - politycznie niemal martwych. Słusznie zdumiony Donald Tusk poczuł na swych plecach oddech już nie Jarosława Kaczyńskiego ani nawet nie Janusza Palikota, lecz Aleksandra Kwaśniewskiego wespół z Leszkiem Millerem. Nie da się dziś przewidzieć ostatecznego wyniku bitwy o rząd dusz nad postkomunistyczną (centro)lewicą.Ale sam fakt, że ona się odbywa, oznacza oblężenie tzw.lewej flanki PO - de facto zaś możliwość utraty przez PO części wyborców centrowych. Ale i to da się łatwo wytłumaczyć. Przede wszystkim rozkrokiem w sprawie związków partnerskich. Brakiem innej niż werbalna reakcji Tuska. W ostatnich dniach - wypowiedzią o zarodkach i jawnie prowokacyjnymi "tłumaczeniami" minister Jarosław Gowin jakby kończył swe dzieło. Platforma na powrót - zgodnie zresztą ze stanem faktycznym - nazywana już jest partią, w najlepszym razie centroprawicową. Coraz częściej bywa zaś wrzucana do szufladki z etykietą "prawica". Ale i ten proces trwa już od miesięcy. Początkowo przyczyniali się do tego głównie Gowin i jego wewnątrzpartyjne stronnictwo, teraz zaś do gry weszli chętni z kręgów Europy Plus i SLD. Od miesięcy wreszcie gęstnieje w Platformie atmosfera, robi się coraz bardziej nerwowo. Gdyby ten stan był mierzalny, można by jego odczyty podawać według wskaźnika, który wypadałoby ochrzcić mianem indeksu Schetyny. Znamy bowiem wszyscy pewną nieformalną, lecz stałą - i widoczna - regułę, która zdaje się rządzić zachowaniami pierwszego wiceprzewodniczącego PO. Gdy mianowicie Platformie wiedzie się dobrze, a Tusk święci triumfy na tle tablic z "zielonymi wyspami", Schetyna zwykł milczeć lub wręcz chwalić szefa partii. Gdy tylko pojawiają się pęknięcia, ton wiceprzewodniczącego zaczyna się zmieniać. Najpierw pojawia się ledwo wyczuwalna nuta krytycyzmu wobec Tuska, później ton już dość grubej aluzji. W ślad za Pierwszym Wice ruszają jego ludzie. Wtedy "indeks Schetyny" zaczyna rosnąć. Przynajmniej od początku roku rośnie właściwie stale. Podczas zimowego kryzysu w klubie Platformy związanego z rewoltą konserwatystów zjednoczonych przeciw związkom partnerskim, nie szczędził "dobrych rad" Donaldowi Tuskowi, żądał szybkiej i zdecydowanej rozprawy z Gowinem i platformerską konserwą, w jego wypowiedziach przebrzmiewał zaś ton wręcz politowania wobec szefa. Potem pozwolił sobie na całkiem sporo w kontekście platformerskich decyzji dotyczących wewnątrzpartyjnych wyborów. Choć będą one ostatecznie miały charakter bezpośredni, Schetyna daje sobie jeszcze sporo czasu (do jesieni) na podjęcie decyzji o ewentualnym starcie przeciw Tuskowi. Ale bynajmniej nie studził nastrojów - i on, i jego ludzie chętnie mówili zaś o "potrzebie nowej wizji" i w ten czy inny sposób sugerowali, że czas Tuska zaczyna dobiegać końca. W ostatnich dniach "indeks Schetyny" zdaje się jednak wręcz szaleć. Właśnie osiągnął swe historyczne maksimum. - Gowin szkodzi rządowi. (…) Reset. Nowy początek. Jeśli premier zdecyduje się na poważną rekonstrukcję, to będzie sygnał dla PO, że nadchodzi nowy czas. Musimy mieć polityczną inicjatywę. Inaczej kolejnych wyborów nie wygramy - mówił Schetyna w RMF w czwartkowy poranek. Tym samym wiceszef PO już jawnie podważa dotychczasową strategię Tuska i równie jasno stara się stworzyć wrażenie, że to on sam wymusił nieuchronne, jak się zdaje, zmiany. Warto też zauważyć, że zażądał głów kolejnych ministrów zaledwie w chwilę po tym, jak z posadą pożegnał się w nagłym i karnym trybie Mikołaj Budzanowski, a rezygnację właściwie zapowiedział Michał Boni. Rzecz jasna, osobiste ambicje Schetyny nadal pozostają w sferze wyraźnego rozdźwięku między intencją a realiami. To jednak bynajmniej nie zmienia się faktu, że i Platforma, i jej szef zdają się nie mieć jak dotąd żadnego poważniejszego planu na wyjście z tego kryzysu. Tymczasem przedłużający się kryzys notowań naprawdę może niebawem zacząć przechodzić w kryzys przywództwa. Wtedy Platforma będzie musiała pożegnać się z nadzieją na - i tak mocno niepewną - wygraną w następnych wyborach. Za to prymarnym celem zacznie się dla niej stawać samo utrzymanie integralności partii. Witold Głowacki |
|