Grupy dyskusyjne   »   pl.soc.polityka   »   Kto tu (w Ameryce) rządzi?

Kto tu (w Ameryce) rządzi?

Data: 2015-03-04 10:06:06
Autor: mkarwan
Kto tu (w Ameryce) rządzi?
Przypomniał mi się stary,  wyświechtany  dowcip,  kiedy zahukany mąż
dominującej go, despotycznej małżonki,  w  pewnym momencie zebrał się na
odwagę i zapytał:
"Kto tu, w tym domu, rządzi?".
Moment później, kiedy małżonka zmierzyła go groźnym wzrokiem, dodał: "A czy
wolno się zapytać?".

W tym wypadku jestem ja, potulny obywatel amerykański,  pomny potęgi  mego
państwa,  popartej  przez  przynajmniej  milion  tajnych  agentów  różnych
służb bezpieczeństwa, nie mówiąc już o "dronach",  czyli latających
robotach, które na razie ubijają innowierców, ale po łatwym
przeprogramowaniu mogą namierzyć takich jak ja, czyli tych, którzy zadają
kłopotliwe pytania w rodzaju: A kto tu właściwie rządzi?

Nie omieszkam dodać, że to pytanie trapi mnie od dawna i mam  wątpliwości,
czy  nasi  potentaci  w  administracji,  w wojsku, w bankach i przemyśle,
znają na nie odpowiedź.

Być może, że tak jak ja, boją się wyrazić swe wątpliwości otwarcie.
A  przecież ich zadaniem jest znać i wiedzieć!
Oczy  całego  świata,  nie mówiąc  o wyborcach, są na nich skupione i nie
mogą publicznie okazać źdźbła wątpliwości.

Czasami  prawda  o  ich  ignorancji  wychodzi  na wierzch, ale zwykle po
wielu latach, a w międzyczasie mój kraj wydaje wojny, które nie były
konieczne i które kosztowały setki tysięcy, jeśli nie miliony ludzkich
ofiar.
Tak  było  z wojną w Wietnamie, a ostatnio w Iraku, Afganistanie i Libii.

Właśnie czytam w "The New York Times",  że  prezydent W.G. Bush przed
wysłaniem  wojska  do  Iraku pytał się wszystkich swych doradców, z wojska,
wywiadu  i  dyplomacji,  zgromadzonych  w  tak  zwanym  "Pokoju Sytuacyjnym",
czy popierają jego decyzję wysłania wojska do Iraku w celu obalenia Saddama
Husajna.

Wtedy nikt nie był przeciwny.
Teraz, ponad 10 lat później, pojawiają się głosy, że wojna w Iraku była
błędem.

Niektórzy  jej  architekci,  jak  wiceminister  obrony  Paul Wolfowitz i
teoretyk "amerykańskiej potęgi", Richard Perle, zniknęli z areny politycznej
i od jakiegoś czasu nie  widzę ich  artykułów  ani  telewizyjnych  wywiadów.
Widocznie wcześniej niż inni zorientowali się, że ich buńczuczne wypowiedzi
o  koniecz- ności wprowadzenia demokracji na Bliskim Wschodzie, nie znajdują
potwierdzenia w rozwoju sytuacji,  i jak szczury z tonącego okrętu wycofali
się z życia publicznego i  znaleźli intratną przystań w  Truście Mózgów
zwanym  "American Enterprise Institute".

Na  przegranym  polu  walki  zostali  jedynie  architekci  siłowego
rozwiązania problemów "Demokracji na Bliskim Wschodzie" za  pomocą
bombardowania, Dick Cheney,  pełniący  funkcję  wiceprezydenta, i  Donald
Rumsfeld, ministra obrony, no i oczywiście sam były prezydent W.G. Bush.

Ci "pogrobowcy" w swych wypowiedziach i pamiętnikach utrzymują, że gdyby
dzisiaj znaleźli się w podobnej sytuacji, zrobiliby to samo.

Niepokojące jest, że ci trzej ludzie o błędnym zrozumieniu politycznej,
etnicznej  i  religijnej  rzeczywistości  na Bliskim Wschodzie, mogli w
imieniu całego kraju podejmować  tak  ważne  decyzje,  których  konsekwencje
obarczają nas wszystkich dzisiaj.

Czy za nimi stały inne grupy interesów,  jak  na przykład  przemysł wojskowy
i naftowy, tego się nie dowiemy.
Oczywiście teraz, kiedy już jest wolno mówić o przegranej wojnie  w  Iraku,
nikt  z  tych, co zawinili, kłamiąc w żywe oczy, że Saddam Husajn ma "broń
masowej zagłady",  nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności.

Pozostaje sprawa  wpływu  Izraela na naszą politykę  bliskowschodnią.
Teraz jednak,  kiedy  po  obaleniu  dyktatorów  na  Bliskim Wschodzie,  górę
zaczęli brać  mahometańscy  ekstremiści,  może  dla  bezpieczeństwa  Izraela
starzy wrogowie  byli  bezpieczniejsi  niż  nieokiełzani  fanatycy biorący
górę w Syrii, Libii, Iraku, Tunezji i Egipcie.

Na Amerykanów coraz mniej można liczyć, gdyż nasze zainteresowania
przesunęły się z Bliskiego na Daleki Wschód.

Prezydent Obama  nagle  znalazł  przyjaciela, który go wyciągnął z tarapatów
w Syrii,  jako  że  nasi  sprzymierzeńcy, Francja i Anglia, nie mówiąc o
Izraelu, pchali go do wojny z Asadem w Syrii, gdzie jakoby "demokratyczni"
rebelianci mieli wprowadzić następną, jeśli nie wiosnę to jesień wśród
alawitów  i chrze- ścijan.

Już-już  Obama miał nacisnąć guzik z rakietami Tomahawk,  gdy  z przyjazną
pomocą pospieszył mu nie kto inny, ale rosyjski prezydent Putin.
To on namó wił Asada, by pozbył się broni chemicznej, która i tak do niczego
się nie nadaje  i  przez  to Asad z mordercy dzieci, które jakoby zagazował,
zamienił się na bardziej nam przyjaznego satrapę.

Z  pomocą  przyszła  Obamie  także jego doradczyni do spraw bezpieczeństwa,
Susan E. Rice,  która  jakoby  dotychczas  była specjalistką od spraw
afrykańskich, a teraz skierowała swą i Prezydenta uwagę na Daleki Wschód,
jako że z "Bliskim Wschodem" nikt jeszcze nie wygrał.

Wynika z tego,  że  w  mrocznej  otchłani  amerykańskiej polityki
zagranicznej zabłysnęło światełko zdrowszego rozumu.
Po wielu latach w końcu zrozumia- no rzeczy, które były oczywiste od samego
początku.

Mam nadzieję, że Obama nie wyda wojny Chinom  w obronie Wietnamu czy
Japonii, które to kraje spierają się z Chinami o jakieś wystające z wody
skały, wokół których, być może, znajduje się ropa naftowa.

A  co  z  tym przebrzydłym Snowdenem,  który  zbezcześcił dobre imię naszego
elektronicznego ucha?

Właśnie Putin dał mu azyl i wybawił naszego Prezydenta z kłopotów, jakie
nasze  agencje  wywiadowcze  by  mu sprawiły,  sprowadzając Snowdena do USA,
gdyż ani go ubić,  ani  sądzić nie byłoby można bez sprowokowania dużej
społecznej poruty.
Ludzie na ulicy się ostatnio wycwanili i pytają się ciągle, co to takiego
groźnego Snowden zrobił?

Czyli znaczy się, że Obama winien być Putinowi wdzięczny podwójnie,  raz  za
Syrię, a drugi raz za Snowdena.

Prasa,  która  zwykle  w  przeszłości  szła  na  sznurku zaleceń z Białego
Domu, tym razem się buntuje.
Od jakiegoś czasu  "The New York Times",  prawie  codziennie,  drukuje  nowe
wiadomości  o  wybrykach  naszej   superorganizacji "Wielkiego Ucha", zwanej
Agencją Narodowego Bezpieczeństwa, która wypełnia sobie czas nagrywaniem
rozmów z telefonu komórkowego pani Merkel.

Na naszym południowym podwórku, małemu i słabemu krajowi Ameryki Łacińskiej,
Boliwii, przypomniano, że jest tylko mało znaczącym pionkiem winnym
posłuszeństwa amerykańskiemu mocodawcy.

Boliwii wasalską pozycję podkreślono, kiedy samolot jej prezydenta Evo Mora
les zmuszono do lądowania w Wiedniu.
Powodem było podejrzenie, że na jego pokładzie może znajdować się Edward
Snowden.

Snowdena  w  samolocie  nie  znaleziono i nasi europejscy sojusznicy, jak i
nasze  amerykańskie  wywiady  zbudziły się z ręką w nocniku.
Nie dałbym głowy, ale możliwe, że pomysł ze Snowdenem na pokładzie samolotu
prezydenta Boliwii podrzucił Amerykanom wywiad rosyjski.
Śmiechu było chyba w Moskwie co nie miara, kiedy Amerykanie dali się na ten
prosty dowcip nabrać.

Ciekaw jestem,  czy  śmiał się także prezydent Obama, kiedy mu powiedziano,
że cała Ameryka Łacińska się buntuje z powodu pogwałcenia neutralności
Boliwii, a prezydent Brazylii, Dilma Rousseff, zarządził budowę własnego,
niezależnego od US Internetu.

Natomiast nasi "zaufani" partnerzy w Europie  z  powodu ujawnienia
podsłuchów zawieszają rozmowy o wspólnym rynku z USA, który byłby bardzo
korzystny dla Stanów.
W  sumie  coraz  wyraźniej  widać, że korzyści z podsłuchów wyglądają jak
celny strzał we własną stopę.

Prezydent Obama, widocznie pod wpływem wpływowych doradców, niepotrzebnie
rozdmuchał  sprawę  Snowdena  i teraz ma poważne kłopoty, jak się z tej
sytuacji wykaraskać.
Cokolwiek zrobi,  to  mu  zaszkodzi.
Oczywiście  mógłby przyznać, że Snowden zwrócił uwagę społeczeństwa
amerykańskiego,  że nasz rozdmuchany wywiad niewiele ma do czynienia z
terroryzmem, ale wtedy musiałby  chyba  prosić  Putina  o  azyl, gdyż
atmosfera w Waszyngtonie mogłaby być dla jego zdrowia szkodliwa.

Ja tu gadu-gadu  a  Czytelnicy  niecierpliwie pytają, a kto tu (w Ameryce)
rzązi?
Ano, chyba nikt.
A może moje pytanie jest zbyt ambitne?

Jedno jest wiadomo, że jak na razie, osoba, która stoi na czele tego kraju,
czyli  prezydent  Obama,  może wydać wojnę z błahego powodu, ale nie jest w
stanie jej skończyć.
Patrzcie Państwo na Afganistan.

No a co z finansami i z czego żyjemy?
Żyjemy  z  długów, czyli z "drukowania" pieniędzy.
Naszą najpotężniejszą bronią jest dolar, jako tak zwana waluta rezerwowa,
którą naiwni kupują i się z jej zasobów cieszą.
Jak długo to potrwa?
Nie wiadomo.

Może bańka mydlana naszego wysokiego standardu życiowego pęknie jutro, a
może za lat dziesięć?

Optymistyczną nadzieją jest, że tego momentu nie dożyję.
Gorzej  będą  mieli młodsi ode mnie, którzy wtedy posmakują "odżywczej" zupy
zwanej "wodzianką",  jaką  moi  rodzice  próbowali  zaspokoić mój i swój
głód w czasie wojny, rzucając skórki zeschłego chleba na gorącą wodę, w
której okazyjnie  pływały skwarki słoniny.

A skąd ja taki mądry?

Ano, z wieloletniego doświadczenia w PRL-u i w USA, z ówczesnymi
organizacjami szpiegowskimi po obu stronach żelaznej kurtyny.

Ku mojemu zdumieniu,  50 lat  po niewczasie,  z dokumentów tajnych służb w
PRL-u,  teraz  dostępnych  z  IPN,  dowiaduję  się,  że  byłem wtedy
podejrzany przez komunistyczny kontrwywiad, że jestem agentem brytyjskim,  a
kilka lat później,  już  w  USA,  brano mnie za sowieckiego "szpiona"
wysokiej technologii.
I komu tu wierzyć,  jeśli  sam  o  swej  szpiegowskiej  działalności  nie
wiedziałem?
dr inż. Jan Czekajewski

źródło
https://forumemjot.wordpress.com/2013/11/26/kto-tu-w-ameryce-rzadzi-dr-jan-czekajewski/

Kto tu (w Ameryce) rządzi?

Nowy film z video.banzaj.pl więcej »
Redmi 9A - recenzja budżetowego smartfona