Grupy dyskusyjne   »   pl.soc.polityka   »   LUDZIE URBANA na dyplomatycznych salonach

LUDZIE URBANA na dyplomatycznych salonach

Data: 2013-06-26 15:42:19
Autor: u2
LUDZIE URBANA na dyplomatycznych salonach
.... MSZ to przechowalnia ubeckich wypierdkow :

http://www.warszawskagazeta.pl/polityka/35-polityka/1553-ludzie-urbana-na-dyplomatycznych-salonach

LUDZIE URBANA na dyplomatycznych salonach


  Krzysztof Górecki
  piątek, 21 czerwca 2013 09:46



Po 24 latach zmagania się z przeszłością i prób budowania suwerennej Rzeczypospolitej, w gmachu na Szucha lepiej niż gdziekolwiek gołym okiem widać jak wiele jeszcze zostało z epoki PRL. Obsadzenie  stanowi­ska ministra właścicielem „strefy zdekomunizowanej” w Chobielinie nic tu nie zmieniło. Pozostał archaiczny urząd, zdominowany przez układ pra­cowników i współpracowników służb specjalnych o  PRL-owskim rodowo­dzie, synalków sowieckich generałów, działaczy komunistycznych organi­zacji młodzieżowych, ślubnych i nieślubnych potomków Bieruta.





  Czy wiesz Czytelniku, że w MSZ Sikorskiego funkcjonują do dziś ludzie Urbana, że suwerenną RP reprezentuje lub raczej przeciw jej interesom agituje wataha dyplomatów, byłych współpracowników „Goebbelsa stanu wojennego”? Wymieńmy tu (lub – używając terminologii samego ministra – „dorznijmy) kilku z nich:

  Grzegorz Dziemidowicz – ten wypróbowany i wierny działacz frontu propa­gandowego PRL za prezesury Urbana w Radiokomitecie był jednym z głównych PRL-owskich agitatorów, dyrektorem reżimowych programów in­formacyjnych Polskiego Radia i TV, prezenterem „Dziennika TV”. Z porę­ki Geremka  był ambasadorem RP w Kairze i Atenach. Dziś szkoli dla MSZ dyplomatyczny narybek w Collegium Civitas.

  Jacek Kluczkowski – w latach 80. dziennikarz „Sztandaru Młodych”, dorad­ca Kwaśniewskiego, b. ambasador w Kijowie, dziś  z nadania Sikorskiego reprezentuje RP w Astanie. W dyplomacji III RP działali także czołowi dziennikarze partyjnej w stanie wojennym „Polityki” i tym samym współ­pracownicy Urbana. Daniel Passent i  Krzysztof Mroziewicz, bo o nich mo­wa, w plugawych tekstach szydzili z opozycji i z internowanych w stanie wojennym, byli zawziętymi krytykami zmian, które dokonały się w Polsce po 1989 r. Ich teksty zawsze stały w jawnej sprzeczności z deklarowany­mi pryncypiami polityki zagranicznej III RP. Po ulokowaniu Mroziewicza i Passenta w dyplomacji w stopce redakcyjnej „Polityki” pojawił się komuni­kat: Oddelegowani do MSZ.



  Dziennikarze byli, po duchowieństwie katolickim, grupą zawodową podda­ną największej infiltracji komunistycznych służb. Nasycenie informatora­mi bezpieki było szczególnie duże w redakcjach zagranicznych, przykła­dem jest tu kariera Macieja Górskiego. Jako funkcjonariusz i szef Cen­trum Prasowego PAI „Interpress” zasłynął z wystąpień w mundurze u bo­ku Urbana, prowadząc mu cotygodniowe konferencje prasowe. W 1989 r. został prezesem „Interpress”, a następnie wysokim urzędnikiem państwo­wym (w latach 1996-2000 ambasadorem w Rzymie, od 2003 r. wicemini­strem obrony narodowej ds. polityczno-wychowawczych i wreszcie amba­sadorem w Atenach). W lipcu 2003 r. w oświadczeniu lustracyjnym przy­znał się, że był tajnym i świadomym współpracownikiem organów bezpie­czeństwa PRL. „Interpress” była istotnym elementem propagandy adreso­wanej do zachodniej opinii publicznej. Rozpracowywała korespondentów zagranicznych przybywających do Polski, a także pracowników polskich placówek zagranicznych. Stanowiska kierownicze w Agencji objęte były ścisłą nomenklaturą partyjną, a Agencja znajdowała się w sferze zaintere­sowań służb specjalnych.



  Sikorski, jak przystało na specjalistę od „dorzynania watah”, po objęciu urzędu ministra, nie tylko pozostawił na stanowiskach wszystkich wetera­nów komunistycznej propagandy, ale – co bardzo znamienne – otoczył ich synowską opieką. I tak Maciejowi Górskiemu, było nie było, jednemu z pomagierów współtwórcy stanu wojennego, nie tylko nie pozwolił przejść na  emeryturę (ma się rozumieć „mundurową”), ale „wybłagał”, przywołując jego doświadczenie i fachowość, pozostanie w MSZ. Na co ten ostatni łaskawie przystał. Sikorski zgodził się także na zatrudnienie w dyplomacji dwóch jego synów: Michał Górski już jest konsulem w Mediola­nie; drugi syn – Marcin – II sekretarzem w Oslo  (notabene wnuków Bie­ruta, bo Górski to nieślubny syn Bolesława Bieruta i jego sekretarki Wan­dy Górskiej z PPR). Ale to nie koniec. Dziś Maciej Górski dowodzi również powołanej przez Sikorskiego „Grupie Refleksyjnej”, tj. skupiającemu by­łych ambasadorów zespołowi, mającemu w założeniu wypracować nową koncepcję funkcjonowania Ministerstwa.



Oddelegowany do MSZ

  Na tę swoistą „listę hańby” Sikorski dopisał ostatnio kolejnego funkcjona­riusza frontu propagandy stanu wojennego – Aleksandra Chećkę, z po­dobnymi jak wcześniej opisany Górski, koneksjami rodzinnymi i dzienni­karskimi. Chećko jest potomkiem czerwonego rodu-dynastii agitatorów PZPR, synem Włodzimierza, funkcyjnego dziennikarza i wysokiej rangi funkcjonariusza prasowego PRL, byłego redaktora naczelnego gazety „Gromada – Rolnik Polski” (nawiasem mówiąc przed nim w latach 1949-1971 funkcję tę pełniła Irena Grosz, z domu Sznajberg, matka zna­nej w MSZ Małgorzaty Lavergne). Na front propagandowy Chećko-junior wstąpił w stanie wojennym, w redakcji „Życia Warszawy”. Burzliwe wyda­rzenia 1989 r. rzuciły go na niemniej ważny odcinek tego frontu, w latach 1989-1995 , tj. już w  III RP odnalazł się w „Polityce”,  u boku Daniela Passenta.



  W pierwszej połowie lat 90. była sobie w stolicy wredna, nielubiąca komu­nistów gazeta – „Życie Warszawy”. To ona pisała o „czerwonej pajęczy­nie”, nabytych przez panie Kwaśniewską i Oleksy  razem z państwowymi firmami akcjach „Polisy”, o słynnych wakacjach Kwaśniewskiego z agen­tem. Jej siłę stanowił młody zespół, z którego po latach wyrosło wiele gwiazd polskich mediów. Gdy jej właściciel, Włoch Nicola Grauso postano­wił gazetę sprzedać, a dziwnym zrządzeniem losu było to tuż po zwycię­stwie wyborczym Kwaśniewskiego, na scenę wkracza biznesmen, produ­cent wody mineralnej Zbigniew Jakubas (dziś właściciel Mennicy Polskiej, któremu – ma się rozumieć zupełnie przypadkowo – ostatnio w intere­sach ze skarbem państwa zaczęło się nadzwyczaj wprost szczęścić). Po­zbawia Kwaśniewskiego kłopotu, kupuje gazetę, a redakcję zamienia na czerwoną. Pierwszy śmiertelny cios zadaje gazecie powierzając kierowa­nie swoim nowym nabytkiem… Chećce. Większość dotychczasowych dziennikarzy, nie godząc się i na Chećkę, i na zmianę linii politycznej ga­zety, odchodzi z niej z dnia na dzień. Jej nakład spada. Nigdy nie odzy­skuje pozycji. W końcu upada.



  W styczniu 1996 r. na okładce „Życia Warszawy” ukazało się zdjęcie mjr. Grigorija Jakimiszyna. Ilustrowało artykuł pod niebywałym tytułem: „Oto jest głowa zdrajcy”. Chodziło o oficera wywiadu rosyjskiego, który podjął współpracę z UOP w kontekście afery „Olina” i działalności szpiegowskiej płk. Ałganowa. Był to jeden z największych skandali w historii dziennikar­stwa III RP. Publikacja, a właściwie machinacja zaprojektowana przez wojskowe służby specjalne PRL-owskiej proweniencji, zwiększyła fizyczne zagrożenie dla człowieka, którego ochrona była obowiązkiem Polski, a także sprzyjała paraliżowaniu działań operacyjnych UOP wobec „przyja­ciół” płk. Ałganowa. Broniła natomiast interesu postkomunistycznej sitwy i postawy WSI ws. „Olina”. Dziennikarz Jacek Łęski opublikował swego czasu listę członków „towarzystwa” PRL-bis, którą sam nazwał „Alfabetem Szulerów”. Jej tekst krąży do dziś w internecie. Obok bohaterów i bohate­rek „czerwonej pajęczyny” i wyrobników komunistycznej propagandy – Urbana, Rywina, Paradowskiej i Passenta – jest także na niej Aleksander Chećko. Rozłożenie gazety na obie łopatki przyszło mu łatwo. Miał wszyst­kie ku temu potrzebne „atuty”, dyskwalifikujące go jako szefa jakiegokol­wiek przedsięwzięcia: nałóg, nieróbstwo, lekceważenie obowiązków, nie­zdolność do jakiejkolwiek metodycznej pracy, apodyktyczność i mści­wość.



Urban  bierze wszystko

  Po wykonaniu misji w „Życiu Warszawy”, Chećko wraca do „Polityki” i po­lityki. Po krótkim epizodzie kierowania z ramienia SLD Programem I PR zostaje – znowu w ramach, jak to określił Lenin, „organizatorskiej funkcji prasy” – rzecznikiem prasowym Cimoszewicza. Tym razem w stopce re­dakcyjnej „Polityki” nie ujawniono, tak jak w przypadku Mroziewicza i Pas­senta, rozkazu służbowego: „oddelegowany do MSZ”. Rzecz ciekawa, w „Polityce” nie publikował samodzielnie, lecz prawie zawsze w tandemie z takimi tuzami redakcji jak Stanisław Podemski, Marek Henzler, wreszcie Janina Paradowska. Z uwagi na dziennikarską, a może polityczną niedoj­rzałość? Z powodu „skłonności” do zawalania podjętych zobowiązań i ter­minów? Rzecz równie ciekawa, że Cimoszewicz odwdzięczył się swemu rzecznikowi jedynie – podrzędnym w sumie – stanowiskiem konsula w Belgradzie. Czyżby z tych samych powodów?

  W latach PRL funkcje redaktorów naczelnych objęte były ścisłą nomenkla­turą i rozdawane z klucza partyjnego. Przykładem jest kariera ojca Cheć­ki. Kreatorem i nadzorcą systemu propagandowego było najpierw istnieją­ce do 1947 roku Ministerstwo Informacji i Propagandy, następnie odpo­wiednia komórka KC PZPR – Biuro Prasy. Miało ono swoją filię polityczną w ministerstwach, takich jak MSZ. Władze PRL przywiązywały dużą wagę do mediów – i to nie tylko w sferze propagandy. W poufnych raportach dziennikarze informowali o nastrojach społecznych, wizytach zagranicz­nych dziennikarzy itp. Media znajdowały się również w sferze zaintereso­wań służb specjalnych. Ich kontrolą zajmował się Departament III, ale w niektórych okresach i przypadkach także inne piony, m.​in. Departament II. W prasie chłopskiej „specjalizowała się” natomiast bezpieka wojsko­wa. Nasycenie informatorami bezpieki było szczególnie duże w redak­cjach zagranicznych, przykładem jest kariera późniejszych ambasadorów – Macieja Górskiego i płk Mirosława Wojciechowskiego (szefa „Inter­press” i prezesa Radiokomitetu). Nie ma wydajniejszej agentury niż dzien­nikarska. W tym zawodzie można pytać, ile się chce i gadać, co chce bez wzbudzania podejrzeń. Przez media najłatwiej też dezinformować, organi­zować nagonki, niszczyć przeciwników, prowokować, szantażować i… wy­nagradzać. Takiego narzędzia nie wyrzekły się także „nasze” specsłużby. Każdy, nawet niezbyt uważny obserwator polskich mediów, bez kłopotu dostrzeże, że nie mają one najmniejszych kłopotów, by publikować w nich, co chcą,. Przykładem mógłby być ewidentnie inspirowany przez WSI, wybielający Oleksego i broniący interesu postkomunistycznej mafii artykuł w organie Chećki. W stanie wojennym znaczna część środowiska dziennikarskiego dokonała „jedynego słusznego wyboru”, dogadała się z trepami z wojska, albo wręcz założyła mundury. Dzisiaj stali się demiur­gami prasy III RP. Wydaje się do dzisiaj ich pracodawcą jest Urban i (po­dobno rozwiązane) WSI. Gruba kreska i także, jak się okazuje tacy jak Sikorski. właściciele „strefy zdekomunizowanej” nie tylko umożliwili im kontynuowanie błyskotliwej kariery, ale dali nowe możliwości.



Dyplomaci PRL i PRL-bis

  Potomków czerwonych dynastii, takich jak Chećko, w MSZ jest co niemia­ra. Żaden z  nich nie trafił tam przypadkiem, dzięki szczęściu lub talento­wi. Ich obecność w dyplomacji to następstwo zapobiegliwości Kiszczaka i jego towarzyszy. Odtajnione dokumenty MSW i II Zarządu Sztabu Gene­ralnego wskazują jednoznacznie, że w latach 1987-1988, tj. w okresie przygotowań tzw. transformacji, na rok przed obradami okrągłego stołu,  powstały tajne komórki, m.​in. biuro „Z” – odpowiedzialne za media. A w ślad za tym stosowne rozkazy nakazujące obsadzanie redakcji mediów odpowiednimi ludźmi – młodymi wówczas dziennikarzami, którzy po kilku latach mieli zostać (i zostawali) medialnymi „autorytetami”. Role w tym „komuszym teatrze” obsadzono bardzo starannie, a ludzie Kiszczaka za­dbali, by nic i nikt nie zakłócił takiego scenariusza.



  Promotorem kariery Chećki w MSZ był dyrektor generalny Jarosław Czu­biński (dziś już ambasador RP w Wilnie), kolega inkryminowanego z Uni­wersytetu Warszawskiego oraz – przypadkowo oczywiście – syn prokura­tora generalnego i szefa wojsk MSW w czasach PRL, a także – w po­wszechnym odczuciu – kadrowy oficer WSI). Chećko formalnie dyrekto­rem Centrum Operacyjnego MSZ (pod tą tajemniczą, ale i niefortunną na­zwą kryje się komórka zajmująca się zarządzaniem kryzysowym) zosta­je w wyniku rozstrzygniętego konkursu. O stanowisko ubiegał się tylko on. Zdaniem wtajemniczonych jedynym kandydatem był z prostego powo­du – po prostu było pewne, że konkurs wygra i wszyscy o tym wiedzieli już w momencie jego ogłoszenia. Po co ktoś inny miałby ubiegać się o stanowisko, czynić starania, pisać koncepcje pracy, skoro z góry był  na przegranej pozycji. Czubiński anulował dyskwalifikującą go przy ubiega­niu się o takie stanowisko mocno złą opinię poprzedniego przełożonego z Belgradu. Zignorował także wymogi konkursowe odnoszące się do znajo­mości języków obcych. Chećko o tym, że konkurs wygra rozpowiadał już w przeddzień jego ogłoszenia. Ważniejsze, że już od początku swojej pra­cy w ministerstwie, pozyskał niezwykłe zaufanie resortowych oficerów WSI.



Człowiek spraw przegranych

  Przy okazji, Chećko to jeden z najgorszych urzędników, jakich zna gmach na Szucha. Ma wszystkie dyskwalifikujące go, szczególnie jako szefa centrum zarządzania kryzysowego, cechy: niepunktualność, lekce­ważenie podjętych zobowiązań, niezdolność do jakiejkolwiek metodycz­nej pracy, zwłaszcza w sytuacjach kryzysowych. Zadania kierowania Cen­trum Operacyjnym nie udźwignął. Tak jak nie poradził sobie wcześniej z innymi, a te które  mu powierzono stały się obrazem nędzy i rozpaczy. Coraz dłuższe są okresy paraliżu decyzyjnego i organizacyjnego, kiedy dla zarządzania kryzysowego (i tym samym dla Sikorskiego) jest nieosią­galny. Ktoś z jego podwładnych makabrycznie określił sytuację: „Jeszcze pół litra i byle do jutra”. Podsumowaniem zdolności Chećki do zarządza­nia kryzysowego był tragiczny wypadek polskiego autokaru wiozącego górnicze rodziny z dziećmi pod Nowym Sadem w Serbii w lipcu 2008 r. Chećko, wówczas konsul w Belgradzie, całkowicie sparaliżowany stra­chem przed zrobieniem czegokolwiek, zamknął się w swym gabinecie, nie odpowiadał na telefony, nie był w stanie pozbierać się w sobie. W rela­cji petentów konsulatu, zza drzwi jego gabinetu roznosiła swój charaktery­styczny aromat rakija śliwkowa. Całość akcji ratunkowej prowadzić mu­siał sam ambasador (na szczęście konsularnik z wieloletnim doświadcze­niem). Fachowiec od sytuacji kryzysowych według relacji pracujących z nim to klasyczny alkoholik. W pracy ma zwyczaj pojawiać się około połu­dnia. Zawsze przy tym nabzdyczony. Zawsze w oparach taniej wody ko­lońskiej. Nie zawsze jednak maskującej woń alkoholu. Lata stresu i napię­cia robią swoje. Środowisko dziennikarskie PRL, z którego się wywodzi, porażki  w pracy propagandowej, a także wyrzuty sumienia zapijało dużą ilością niezbędnej do znieczulenia wódki. Nałóg często eliminował z frontu propagandy, chociaż – jak się okazuje – pomagał na innych frontach. Cią­gle jednak dają znać o sobie charakterystyczne dla tego nałogu zachowa­nia i objawy: pamiętliwość, małpia złośliwość, chorobliwe zmiany nastro­jów, często furiackie podejście do otoczenia.



  Chciałoby się wiedzieć, czemu lub komu Chećko i jemu podobni zawdzię­czają tak błyskotliwą, w sumie, karierę. Kto ich promuje? Kto wytycza „ścieżkę kadrową”? Do sukcesów zawodowych dochodzi się w MSZ wielo­ma drogami, chociaż żadna nie prowadzi przez ciężką pracę. Tu w awan­sowaniu nie liczy się wiedza, kompetencje, osiągnięcia zawodowe, talent, predyspozycje. Liczą się gry nieformalne, umiejętność przypodobania się ministrowi, donosicielstwo, intryganctwo. Miernoty są na te metody wręcz skazani. Ich determinacja jest przy tym bardzo wysoka. Ryszard Kapu­ściński w „Cesarzu” pisze: „w sytuacjach zagrożenia   miernota przemie­nia się w bestię”. Blef, granie kogoś, kim się nie jest. Tak naprawdę tacy, jak tu opisani, to Dyzmy. Dyzmy polskiej dyplomacji, Dyzmy polskiego dziennikarstwa. Recenzent satyrycznej powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowi­cza o takim tytule, o jej bohaterze pisał: dzięki zbiegom okoliczności, a także zachowaniu uznanym za wysoce oryginalne, robi oszałamiającą ka­rierę, zostaje nawet ministrem. Choć szef policji i główny antagonista Dyzmy znają prawdę o nim – milczą. Demistyfikacja Dyzmy groziłaby bo­wiem kompromitacją najwyższych sfer i stosunków panujących w ówcze­snym polskim establishmencie. A Dyzmę czekają nowe zaszczyty …



Nominacja – prowokacja

  Dziś do życiorysu Chećki dorzucić możemy kolejną cegiełkę. W MSZ za­padła decyzja. Ma zostać ambasadorem RP w Serbii. Szkoda tylko pla­cówki w Belgradzie i jej pracowników. Awans Chećki jest dowodem na pewną prawidłowość, która w PRL-bis przyjęła się już na dobre – sztanda­rowa postać minionego systemu reprezentuje za granicą suwerenną RP. Jest też dowodem, że Urban, symbol zakłamania, cynizmu i podłości, nie­wahający się, pełen buty i pogardy wyszydzać wszystkiego, co w Polsce było i jest szlachetne, znowu triumfuje, że wraca na medialne salony z gromadką swych wychowanków, gotowych na każdą nikczemność. Dziś promotorem kariery Chećki jest dyrektor generalny MSZ Mirosław Gajew­ski, tylko przypadkiem „robiący” w dyplomacji wyszkolony w Moskwie re­prezentant utajnionej części administracji publicznej. Ktoś powiedział, że tu jest „WSI-bis”, chociaż w mundurach dyrektorzy nie chodzą. Mają nato­miast miejsce procesy charakterystyczne dla instytucji niecywilnych, a techniki bezpieczniackie zdominowały wewnętrzną kulturę urzędniczą. Swego rodzaju signum temporis jest, że na jednego z głównych zauszni­ków i doradców Sikorskiego odpowiedzialnych za politykę kadrową wysu­nął się absolwent sławetnego moskiewskiego MGIMO, ożeniony w dodat­ku z poznaną w Moskwie sowiecką obywatelką sowieckiego wówczas Ka­zachstanu. Krótko mówiąc, dyplomata o solidnych  referencjach tajniaka, które nawet za komuny mogły imponować. Gajewski to jeden z licznych w otoczeniu Sikorskiego butnych, pełnych pogardy do wszystkiego, co nie w mundurze, przekonanych o swej wyjątkowej pozycji i misji, wojsko­wych trepów. Powstaje pytanie, w czym doradza ministrowi rezydent taj­nej policji politycznej? Czym przekonał go do potrzeby korzystania ze swych „specjalistycznych usług”? Jak udowodnił, że jest „fachowcem” nie do zastąpienia?

   Doświadczenie wskazuje, że obejmowanie ważnych funkcji przez kolejne generacje komunistycznych propagandystów, zdobywanie zaszczytnych tytułów nie jest w MSZ zbyt trudne. Wystarczy spełniać jeden z trzech wa­runków: odpowiedni rodowód, powiązania ze specsłużbami i praca „pod Urbanem”. Te trzy „zalety” często chodzą razem, a ideałem jest ich połą­czenie. Takim trzygwiazdkowym dyplomatą, którego owe wszystkie „przy­padłości” dopadły wydaje się bohater tego tekstu. A propos nałogów dy­plomatów Sikorskiego. Każdy, kto z racji pełnionego stanowiska musi mieć dostęp do informacji stanowiących tajemnicę, podlega prześwietle­niu przez ABW. Poczesne miejsce w trakcie takiej procedury zajmują (a właściwie zajmować powinny) informacje o tym, czy delikwent ma kon­takt z narkotykami, czy nadużywa alkoholu. Stosowna ustawa wyraźnie mówi, że tacy certyfikatów bezpieczeństwa dostać nie powinni. Przyszły ambasador w Belgradzie alkoholu wyraźnie nadużywa. Daje gwarancję, że w Serbii wzrośnie, i to znacznie, poziom spożycia rakii.



  MSZ to dziwny twór. Trudno znaleźć inny przykład, gdzie służby specjal­ne i powiązane z nimi środowiska byłyby równie i powszechnie dominują­ce. Jedyna przychodząca na myśl analogia to MSZ Putina. Po 24 latach zmagania się z przeszłością i prób budowania suwerennej Rzeczypospoli­tej, w gmachu na Szucha lepiej niż gdziekolwiek gołym okiem widać, jak wiele jeszcze zostało z epoki PRL. Obsadzenie stanowiska ministra właści­cielem „strefy zdekomunizowanej” w Chobielinie nic tu nie zmieniło. Pozo­stał archaiczny urząd, zdominowany przez układ pracowników i współpra­cowników służb specjalnych o PRL-owskim rodowodzie, synalków sowiec­kich generałów, działaczy komunistycznych organizacji młodzieżowych, ślubnych i nieślubnych potomków Bieruta. Chećko, Czubiński, Gajewski – te nazwiska mówią same za siebie. Proweniencja osób z otoczenia Sikor­skiego, demonstracyjne wręcz promowanie „dyplomatów” przywołują­cych najgorsze skojarzenia z okresem PRL wzbudzają najwyższy niepo­kój. Szokują skandaliczne przypadki awansowania na ambasadorów ma­łych cichych konfidentów i pospolitych pijaczyn; szokuje zuchwałość, na którą nie pozwoliłby sobie nawet ich wcześniejszy patron – Cimoszewicz i jego wojskowe otoczenie.

--
Istnieją trzy etapy ujawniania prawdy :
najpierw jest ona wyszydzana,
potem spotyka się z gwałtownym oporem,
a na końcu jest traktowana jak oczywistość.

http://telewizjarepublika.pl/
http://www.tv-trwam.pl/index.php?section=live

Data: 2013-06-26 21:04:13
Autor: Parvus
LUDZIE URBANA na dyplomatycznych salonach

Użytkownik "u2" <u_2@o2.pl> napisał w wiadomości news:51caefbc$0$1229$65785112news.neostrada.pl...
... MSZ to przechowalnia ubeckich wypierdkow :

Co słychać u Orbana, osiągnął już komunizm nad Dunajem?


--
Używam bezpatnej wersji SPAMfighter.
Jesteśmy wspólnotą 6 milionów użytkowników walczących ze spamem.
SPAMfighter do tej pory usunął 471 e-maili spam.
.. Pobierz SPAMfighter za darmo: http://www.spamfighter.com/len

Tej wiadomości nie ma w wersji Professional

LUDZIE URBANA na dyplomatycznych salonach

Nowy film z video.banzaj.pl wicej »
Redmi 9A - recenzja budetowego smartfona