Grupy dyskusyjne   »   pl.soc.polityka   »   Mordor nonsensu

Mordor nonsensu

Data: 2015-11-28 20:07:59
Autor: the_foe
Mordor nonsensu
http://tinyurl.com/jlvwlav
http://wyborcza.pl/magazyn/1,149286,19259269,podroz-szczerka-przez-europe-powrot-do-mordoru-droga-przez.html#BoxGWImg

Autor: Ziemowit Szczerek


Chciałem skrócić sobie drogę przez zakorkowaną wylotówkę z Krakowa i wbiłem się w wąskie uliczki za Ikeą. Dość luksusowe nowe osiedla, ale dostępne już dla klasy średniej. A konkretnie - dla zakredytowanych po uszy ludzi, pogardzanych z jakiegoś powodu i z lewa, i z prawa: lemingów.

Tu też był korek. Mieszkańcy luksapartamentów grzęźli swoimi porządnymi samochodami na błotnistych drożątkach, które ucieleśniały wszystkie stare stereotypy związane z polskimi drogami, i klęli na czym świat stoi.

Tak, myślałem, to właśnie jest, niestety, III RP. To, co prywatne - luksus i wysoki połysk, i to wszystko dostępne całkiem szerokiej grupie ludzi. Ale to, co wspólne, tam, gdzie władza ma ogarniać - festiwal niekompetencji, olewactwa i spychologii.

W III RP, myślałem, jest trochę jak w Rzeczypospolitej szlacheckiej. Wtedy też całkiem spora część mieszkańców Polski mogła się czuć w kraju nieźle. Jednak jak w tej szlacheckiej Rzeczypospolitej funkcjonowała reszta społeczeństwa - to inna sprawa.

O tak, myślałem, klnąc w korku jak wszyscy inni.

Wydostałem się w końcu na nowe, porządne dwupasmówki prowadzące do autostrady, która też, przecież, jest w końcu symbolem III RP. Jechałem na zachód. Ale te autostrady, to Pendolino, te "orliki" okazały się niewystarczające, żeby wszyscy obywatele mogli poczuć, że państwo działa.

Tak, myślałem, na Pendolino, modernizację dworców kolejowych i rewitalizację centrów miast można było patrzeć jak na błogosławione doganianie reszty Europy, ale, jak widać, można było je też potraktować jako coś, co po prostu trzeba było zrobić. Jako psi obowiązek rządzących. I można było mówić, że całe szczęście, że nie spaprali choć tego.

I tak mówiono. Tak mówili młodzi, a to tacy głosowali na PiS i Kukiza, bo dla nich to wszystko jest już oczywiste. Te autostrady, szybkie i czyste pociągi. Tak samo jak dla mojego pokolenia oczywistą rzeczą była bieżąca woda, łazienki i ubikacje i nikomu nie przyszłoby do głowy wychwalać Gierka czy Jaruzelskiego za to, że je w PRL-u raczyli wybudować.

Zapłaciłem 10 zł na pierwszej bramce i pojechałem w stronę Katowic, Wrocławia, Berlina, Hanoweru, Paryża.

Z perspektywy A4 Polska wygląda nieźle. Z Pendolino zresztą też. W Polsce powstały strefy mirażu, których nie było wcześniej, w PRL-u i w latach 90. Można podróżować z miasta do miasta, przejeżdżając niezłymi drogami oddzielonymi od rzeczywistości ekranami dźwiękochłonnymi, a na miejscu wsiadać do nowego, niskopodłogowego tramwaju i udawać, że żyje się w normalnym kraju.

Co zresztą dla bardzo wielu ludzi jest prawdą: oni żyją w normalnym kraju, żyją tak, jak sobie to życie ułożyli, a ten kraj im się specjalnie w życie nie pcha. Przynajmniej do tej pory tak było. Ale, generalnie, kraj niewiele od nich chce, poza tym, co zazwyczaj państwa chcą od ludzi: regularnie wpłacanej kasy. I gdyby obywatele mogli być pewni, że kasa, którą płacą, idzie na podtrzymywanie sprawnie funkcjonującego państwa, faktycznie żyliby w normalnym kraju.

Ale w chwili, gdy to oni zaczynali czegoś chcieć od kraju, zaczynały się schody. Poczynając od próby załatwienia czegokolwiek z policją czy w urzędzie, na kontakcie z publiczną służbą zdrowia skończywszy. Oczywiście w porównaniu z dawnymi czasami było to niebo a ziemia, ale chodzi o to, że młodzi ludzie przestali już porównywać z dawnymi czasami.

Tak samo jak działacze KOR-u i "Solidarności" nie porównywali PRL-u z przedwojenną Polską.

Ten miraż uśpił czujność rządzących i popierających ich ludzi, którym udało się jakoś surfować po powierzchni rzeczywistości. Tak, takich ludzi było stosunkowo dużo i na tym polegała siła mirażu. Ale ci, którzy znaleźli się pod powierzchnią, nie czuli pod nogami gruntu. Państwo nie rzucało im liny.

Więc owszem, te wybory to był Majdan. Ciemny, ponury Majdan, bo - jak to przecież zawsze bywa - ludzie spod powierzchni podpięli się pod tych, którzy akurat powywieszali sztandary.

A sztandary wywiesiła, owszem, lewica, ale narodowcy też. I to oni sprzedali się najlepiej. Byli wśród nich ludzie, którzy mieli na wszystko jasne, choć często dziecinne odpowiedzi. Którzy tumanili prostacką, ale skuteczną retorykę. Czemu jest tak źle, skoro jest tak dobrze? Prosta sprawa: rząd to mafia, państwo - kondominium, Tusk i reszta to zdrajcy wyprzedający Polskę nieokreślonym obcym, w ogóle sami są obcy.

To, że odpowiedzi na te pytania były głupie, ba, wykluczające się, bo działalność PO raz była diabolicznie skuteczna, a innym razem lamerska i w ogóle imposybilistyczna, nikomu nie przeszkadzało, bo w Polsce w narracji liczy się bardziej flow niż sama narracja. Chodziło o poczucie jedności, wspólnej sprawy.

Do tego doszli młodzi, którzy, najnormalniej w świecie, chcieli jakiejkolwiek zmiany, znudzeni pokazywaniem tych samych twarzy w telewizji, znudzeni jałową "małą stabilizacją", której albo nie czuli, bo w niej nie uczestniczyli, albo uczestniczyli w niej i traktowali jako coś przezroczystego, oczywistego. Jak toaleta w domu, jak ciepła woda w kranie. Jak woda w kranie w ogóle.

Ludzie znad powierzchni, szlachta III RP, patrzyli na to wszystko wielkimi oczami i nie rozumieli, o co, do cholery, tym ludziom chodzi.

Mijałem Katowice, które rozciągały się na obie strony autostrady, błyszczały neonami i światłami budynków i sprawiały wrażenie, że autostrada przecina energiczną, nowoczesną metropolię. Był to kolejny miraż. Śląsk, co prawda, by użyć popularnego w ostatnich latach zwrotu, wstaje z kolan, ale jednak nadal utytłany jest po uszy w powęglowym miale i błocie, którego do Śląska naniosła, cóż począć, Polska.

Minąłem zjazd na Opole, zjazd na Wrocław, a dalej ciemność, Legnica, Zielona i czarny koniec Polski, lasy, początek Niemiec. Zawsze, gdy jestem na niemieckim wschodzie, mam wrażenie, że to trochę martwa ziemia, rozrzedzona, wyludniona, bo dla Niemiec wszystko, co na wschodzie, to półistnienie, rozmycie.

Po otworzeniu granicy schengeńskiej wschód Niemiec, w niemieckiej perspektywie, rozpływa się już w tym początku ciemnej, zabłoconej Słowiańszczyzny wlokącej swoje morgi aż po końce wszechświata, po Ural, po Pacyfik. Stąd się ucieka. Dobrze chociaż, że stolicę przenieśli na wschód, prawie na polską granicę. Berlin, europejski Nowy Jork, przybliżył Zachód do Wschodu tak mocno, jak się tylko da, a Niemcy przybił trochę do wschodniego punktu widzenia.

Bez tego Berlina na wschodzie, myślę, Polska, i tak słabo obecna na mentalnej mapie świata przeciętnego Niemca, byłaby już w ogóle niewidzialna.

Przejeżdżałem przez Niemcy, właściwie ich nie widząc. Jak przez czarny kosmos. Przejeżdżałem przez Niemcy, największą traumę kontynentu i największą nadzieję, przez kraj, który coraz częściej zachowuje się jak słoń w składzie europejskiej porcelany, ale bez którego cały ten europejski projekt już dawno by się rozleciał.

Patrzyłem na polskie ciężarówki ciągnące na Zachód, śpiące na gigaparkowiskach, przyczepa na przyczepie, jak ciężkie monstra. Przyjechały tu przez prawie nieistniejącą już granicę, wjechały z historii w historię, z narracji w narrację ot tak, bez problemu, jakby przejeżdżały z województwa w województwo. Patrzyłem i zastanawiałem się, kiedy to wszystko się skończy.

Bo, obawiałem się coraz bardziej, Europa Środkowa zaczyna wracać tam, gdzie może być jej miejsce. Na Wschód. Do Europy Wschodniej. Bo, myślałem, trwa oto właśnie zrzucanie masek: Europa Środkowa udowadnia, że nie potrzebuje wcale tej liberalnej demokracji w zachodnim stylu, że świetnie się czuje w o wiele prostszym systemie. Że cały polityczny układ gwarantujący kontrolę władzy, ustawiający debatę publiczną tak, by była szukaniem konsensusu, a nie popisem sztuki zarządzania histerią, nie jest jej do niczego potrzebny. Że go niezbyt rozumie. Że chodzi nie o żadną demokrację, republikę, o zdystansowane spojrzenie na rzeczywistość - tylko o prostacką dyktaturę większości. System wyłączający, w ramach którego można maszerować ze wszystkimi i wyznawać wulgarnie uproszczoną wersję tego samego katechizmu albo być opluwanym popychadłem. Słowem - to dotychczasowi beneficjenci staną się pariasami. A pariasi - beneficjentami.

Przynajmniej symbolicznie i przez chwilę, bo IV RP to też przecież miraż. No ale tak, to był czarny Majdan. Ponura rewolucja pod strasznymi sztandarami. I teraz nie ma się co dziwić, że się wożą po zdobytym jak po swoim, bo tak to się właśnie po rewolucjach dzieje.

Jechałem na Magdeburg, Brunszwik i Hanower, które dziś wyświetlały mi się wyłącznie jako nazwy na tablicach.

Szukałem rosyjskich ciężarówek - i prawie ich nie było. Kilka ukraińskich raptem. Myślałem o tym, że na miejscu Putina oddałbym Kaczyńskiemu ten wrak. Odesłałbym i przypieczętował coś, co może się wydawać nieuniknione w dłuższej perspektywie: zbliżenie z tymi, którzy w gruncie rzeczy w bardzo podobny sposób widzą świat. Którzy widzą Europę jako zbiór uświęconych narracji narodowych, nawet jeśli się one wzajemnie wykluczają.

I uprawiają zbiorowe dziwienie się, że nie wszyscy patrzą na świat z perspektywy ich własnego kraju. Którzy chcą "odnowić zdemoralizowaną Europę" w równie subtelny sposób, w jaki w więzieniach się "reedukuje odmieńców" - przez gwałt. Przez krzyczenie: "zetnij, pedale, te włosy, powyjmuj, cwelu, te kolczyki, wsadź koszulę w spodnie". Przez próbę podmiany jej podstawowych wartości: republikańskości, otwartości, dystansu, odpowiedzialności, wznoszenia się ponad prostackie odruchy - na cały ten zwulgaryzowany bełkot, który wykrzywia patriotyzm w nacjonalizm, a moralność w buraczany zamordyzm.

Więc tak, myślałem, a deszcz zacinał jak cholera, na miejscu Putina oddałbym im ten wrak. Keep calm and divide Europe, przecież to jest to, co robi Rosja. I cieszy się ze zwycięstwa PiS jak diabli, bo nie mogło jej się trafić nic lepszego niż pęknięcie najsłabszego z kręgów tego europejskiego kręgosłupa na linii Wschód - Zachód: Polski.

Węgrzy, którzy też nie przepadają za Rosją ze względów historycznych, już się powoli z nią zaczynają przepraszać. Inne kraje Europy Środkowej już od dawna są dla Rosji miłe i przyjemne. Europa Środkowa przeszła już ten punkt krytyczny, w którym dobrodziejstwa płynące z członkostwa w Unii są traktowane jako coś, co się po prostu należy, co po prostu istnieje i będzie zawsze istnieć. I dlatego, w sumie, najbardziej realistycznie patrzą na rzeczywistość ci, którzy jeszcze do Unii nie weszli. Bo nie są zepsuci przez europejską stabilizację i wiedzą, że z Rosją najlepiej się wychodzi głównie na zdjęciach. Zrażeni do Zachodu Serbowie nie mają najmniejszego zamiaru rezygnować z członkostwa w UE i przyłączać się, na przykład, do ZBiR-u. Zmęczeni wiecznym oczekiwaniem w zachodnim korytarzu Macedończycy czekają cierpliwie dalej, bo Rosja nie jest żadną alternatywą.

Zdaje sobie sprawę z tego również PiS, ale nic nie poradzi na to, że jego sposób myślenia i postrzegania świata jest coraz bardziej podobny do tego, który panuje na Kremlu.

***

PiS zdaje sobie też, być może, sprawę z tego, że robi w Europie za "pożytecznego idiotę" Putina, ale niezbyt wiele może w tej sprawie zdziałać: musiałby przejść na wrogie sobie, liberalno-demokratyczne pozycje, a tego nie zamierza.

Zaciska więc zęby i pełni tę funkcję, zresztą może nawet specjalnie nie dopuszczając faktów do świadomości. Ale Aleksander Dugin wiedział, co mówi, gdy w liście do ukraińskich nacjonalistów zwracał uwagę na to, że ich walka z Rosją nie ma sensu: Rosja wyznaje przecież wartości podobne, a prawdziwy wróg jest w UE. Na zepsutym Zachodzie, z jego małżeństwami gejów, laickością i kosmopolityzmem. Ukraińscy nacjonaliści wezwania nie posłuchali. Ale kto wie, czy nie wyłącznie dlatego, że Rosja to Rosja.

PiS, oczywiście, deklaruje chęć funkcjonowania w Unii, ba, zwiększania aktywności w niej nawet. Domaga się stałej amerykańskiej obecności wojskowej w Polsce. PiS-owcy nie są samobójcami, wiedzą więc, że tylko w zachodnich strukturach jakakolwiek nadzieja na utrzymanie względnie stabilnej sytuacji geopolitycznej Polski. Ale Zachód, przynajmniej w obecnym kształcie, jest dla nich tworem obcym.

Dziwiłem się, że PiS nie rozumie, że Polska nie uzyska żadnego wsparcia od nikogo, jeśli będzie nieprzewidywalnym, aroganckim, egoistycznym państwem. Jeśli będzie całą sobą dawała Europie do zrozumienia: nie cierpimy was, brzydzimy się wami, bo jesteście potomkami nazistów (tchórzy, zdrajców etc.) i zepsutymi do szpiku kości degeneratami, ale waszym psim obowiązkiem jest udzielać nam każdej pomocy, jakiej tylko potrzebujemy. Ekonomicznej, wojskowej. Każdej. Bo to wynika z traktatów.

A przecież Polska wtedy będzie dla Europy ważna, gdy Europa będzie o niej myślała jak o samej sobie. Gdy nie będzie mogła wyobrazić sobie siebie samej bez Polski, tak samo jak nie może teraz wyobrazić sobie siebie bez Francji, Włoch czy Niemiec. Kiedy europejskie "my" będzie obejmowało też Polskę.

PiS robi wszystko, by tak nie było.

Było około 4 rano, gdy dojechałem do Holandii i kilkadziesiąt kilometrów za granicą zatrzymałem się w przydrożnym motelu.

***

Amsterdam mnie bawił. Ta zdemonizowana jaskinia europejskiej rozpusty była w gruncie rzeczy dość konserwatywnym miastem, w którym bogate i eleganckie mieszczaństwo wiodło swój bogaty i elegancki styl życia.

Napaleni turyści i poszukiwacze tanich wrażeń kręcili się opętańczo na tych kilku ulicach na krzyż, na których w witrynach stoją półnagie kobiety, i szukali stosunkowo nielicznych coffee shopów, żeby kupić trochę dżointów. Wszystko to nie wyłaziło poza narzucone ramy. Nie wychylało się.

Amsterdam, poza tymi erotyczno-haszowymi Sukiennicami, pełnymi turystozy, wyglądał na dość nudne, porządne i stateczne miasto, z całym tym parkowaniem wyłącznie w wyznaczonych miejscach i uprzejmym przepuszczaniem się kierowców przez kierowców.

Cała Holandia zresztą taka się wydawała. Belgia też. W Brukseli ekscentryczności jest co kot napłakał, stateczności, solenności i porządności za to od czorta. Właściwie to Zachód, jak zawsze, przypominał mi trochę PRL w wersji de luxe, gdzie po 18 wszystkie sklepy są pozamykane, a w przestrzeni publicznej nie może się wydarzyć nic zaskakującego. Nasze wschodnio- czy środkowoeuropejskie sny o Zachodzie, w którym jest wszystko, zawsze i niesztampowe, w dużym stopniu przegoniły zachodnią rzeczywistość. I dlatego pewnie, mimochodem, patrzyłem na te bogate, znużone i syte społeczeństwa z czymś w rodzaju współczucia. Ich świat był światem sformatowanym, poukładanym i w sumie mieszczańsko-konserwatywnym.

W Brugii chciało mi się płakać. Nie było późno, ale miasto już spało. Witryny były puste i ślepe, jakby ktoś je pozabijał. W ciszy pustej jarzyła się i szumiała jakaś jedna knajpa, w której, na to wyglądało, odbywały się wszystkie szaleństwa i brewerie miasta. Jeździłem kamiennymi, pustymi ulicami i czułem się jak w labiryncie.

***

Pod francuskim Calais, które w listopadowej szarudze i deszczu wyglądało równie ponuro jak przeurocze miejscowości Polski środkowej, kręciłem się po "Dżungli", dzikim miasteczku, które uwili sobie uchodźcy i imigranci z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu.

Zbierałem materiały do reportażu. Tydzień wcześniej w Paryżu doszło do zamachów, ale ani w Calais, ani w "Dżungli" nie czuć było śladu paniki. Do miasta ściągnięto policję z całego regionu, ale nie po to, by kręciła się po ulicach i stwarzała wrażenie oblężenia - przeciwnie, samochody żandarmerii pochowano na parkingach, a żandarmi siedzieli w hotelach i się nudzili.

Chodziłem po rozbłoconych ulicach "Dżungli" między chałupinami z folii i sklejki, a mieszkańcy i wolontariusze dziwili się, gdy pytałem o skinów czy najazdy nacjonalistów. Nie mieściło im się w głowie, że w Polsce, w kraju, z którego emigranci pracują w całej Europie, nienawidzi się imigrantów. Że w kraju, w którym islamu jest jak na lekarstwo i do którego żadni uchodźcy się nie wybierają, wrzeszczy się o tym, że szariat nie przejdzie, a nacjonaliści na fali tej antyimigranckiej histerii wygrywają wybory.

***

W Paryżu na placu Republiki, pod pomnikiem Marianny, stało kilkadziesiąt osób, ale nie, nie byli to rozwrzeszczani nacjonaliści. Były to natomiast te słynne rodziny z dziećmi, których głosu, mimo zaklęć, tak brakuje na polskich patriotycznych przemarszach.

Powiewało kilka flag, pod pomnikiem leżały kwiaty. Na nielicznych transparentach dominowały pokojowe hasła. Francja robiła co mogła, żeby nie popaść w radykalizację. Intelektualiści, nie tylko francuscy, ale cały zachód Europy, obawiali się wprowadzenia stanu wyjątkowego, zastanawiali się, czy takie zaostrzenie bezpieczeństwa nie wpłynie negatywnie na jakość francuskiej demokracji. Jurgen Habermas w wywiadzie dla "Le Monde" mówił, że cieszy się, iż Francuzi dali światu przykład, jak spokojnie funkcjonować po traumie zamachu. I że na fikcyjne zagrożenia odpowiadać nie ma sensu, a zagrożenie "islamizacją" jest fikcyjne. Podczas gdy rzeczywiste zagrożenia są dwa. Jednym jest, rzecz jasna, terroryzm. Drugim - ewentualne poświęcenie przez społeczeństwo obywatelskie swoich wolności i wartości: wolności jednostki, tolerancji, zrozumienia perspektywy innych

Patrzyłem, czytałem, słuchałem - i zazdrościłem.

***

Wieczorem, dokładnie tydzień po zamachach, wyszliśmy do miasta. Na ulicach jak zawsze były tłumy. Paryż nie zamierzał wpadać w histerię i zamykać się na trzy spusty w domowych bunkrach. Po imprezującym mieście jak pchły chodziły plotki, że gdzieś w północnych dzielnicach również tego dnia możliwe są zamachy, ale miasto się bawiło. Knajpy były pełne. Z knajpami sąsiadowały otwarte do późna w nocy imigranckie salony fryzjerskie.

***

Na imigranckich osiedlach również było spokojnie. No, w miarę. Gdy tylko zaparkowałem i otworzyłem drzwi, o mało mnie nie rozdeptało kilku chłopaczków wiejących właśnie przed policjantami.

Kręciłem się pomiędzy zakapturzonymi grupkami, pomiędzy imigranckimi knajpami i tutaj też nie było widać żadnego napięcia. Nikt na mnie krzywo nie patrzył. Być może miałem szczęście, ale widziałem normalne paryskie życie, a nie siedlisko patologii i no-go zone.

Nie mogło mi się pomieścić w głowie, jakim cudem w jednolitej etnicznie Polsce udało się wyhodować tego upiora i na jego plecach wjechać do Sejmu.

W Polsce jest dokładnie odwrotnie niż u Habermasa. Reaguje się nie tyle na rzeczywiste zagrożenia, ile na te wydumane. Polska debata wokół uchodźców ani przez chwilę nie dotykała istoty problemu. Mamy do czynienia albo z tą brunatną obrzydliwą agresją wobec "ciapatych", albo z radosnym pokrzykiwaniem: "chodźcie wszyscy, chodźcie, fajnie, że wpadliście".

Nie, to nie jest impreza, żeby "wpadać", to jest kryzys i wielka tragedia: i dla imigrantów czy uchodźców, i dla Europy, bo przyjąć rzesze ludzi, którzy nie wiadomo, jak się odnajdą w społeczeństwie - to gigantyczne wyzwanie. I o tym trzeba rozmawiać. Polska jednak woli zamykać się w swojej chacie, która przecież z kraja, spokojna, choć coraz mniej wesoła, i w niej palić w piecu absurdem, dusić się w jego kłębach i oparach, majaczyć, zamiast otworzyć na oścież drzwi i pójść, zobaczyć na własne oczy.

***

Wracałem z Paryża i jechałem na wschód.

Minąłem pola bitwy na wzgórzach pod Verdun, przejechałem przez dość przerażający Luksemburg, w którym nie było jak zaparkować, w ogóle igłę się ledwie dało wcisnąć, i z ulgą zagłębiłem się z powrotem w Niemcy.

Słuchałem w wiadomościach o stanie wyjątkowym w Brukseli. Znów jechałem przez ciemne cielsko Niemiec jak przez czarną bramę do drugiej części Europy. Na wschód. Środkowy wschód, jak lubimy go nazywać. I gdy wjechałem w końcu do Czech, poczułem się u siebie.

Moja Europa - myślałem, kręcąc się autem po swojsko odrapanym Pilznie. Środkowa, wschodnia, czort już wie, jak ją zwać. Histeryczna, samolubna, zaściankowa, przesądna. Moje miejsce na ziemi.

Wracałem do Polski przez Pragę i Mladá Boleslav i zastanawiałem się, dlaczego w Polsce, zupełnie inaczej niż w Czechach czy Francji, nie ma placów czy ulic imienia Republiki. Rzeczypospolitej. Może dlatego, że republika nigdy nie była dla Polski, wbrew pozorom, ważna.

Zawsze od Rzeczypospolitej Polskiej ważniejsza była Polska - raz ludowa, raz narodowa, raz lumpenliberalna. Rzeczpospolita, wspólne dobro wszystkich obywateli, zawsze gdzieś ginęła. Polskie państwo zawsze było albo słabe, albo brało obywateli za pysk, uzasadniając, że są wyższe cele niż obywatelskie wartości.

A mnie brakuje państwa. Sprawnie funkcjonującego państwa. Republiki. Rzeczypospolitej niosącej ze sobą te wszystkie obywatelskie wartości, na których zbudowano Europę, i broniącej tych wartości pryncypialnie. Broniącej przed każdym, kto chciałby się na nie zamachnąć. Wyrzucającej poza nawias tych, którzy z przestrzeni publicznej robią ideologiczny rynsztok i mylą światopogląd z uprzedzeniem. A już na pewno tych, którzy na takich postawach politycznie żerują. Rzeczpospolitej konstruującej z tych wartości narrację: chwytliwą i porywającą. Wizję Europy, a w niej Rzeczypospolitej wolnej, otwartej i spokojnej.

Stworzonej dla obywatela i dbajÄ…cej o niego.
--
@foe_pl

Data: 2015-11-28 23:17:18
Autor: wt
Mordor nonsensu
Zawsze od Rzeczypospolitej Polskiej wa¿niejsza by³a Polska - raz ludowa, raz narodowa, raz lumpenliberalna. Rzeczpospolita, wspólne dobro wszystkich obywateli, zawsze gdzie¶ ginê³a. Polskie pañstwo zawsze by³o albo s³abe, albo bra³o obywateli za pysk, uzasadniaj±c, ¿e s± wy¿sze cele ni¿ obywatelskie warto¶ci.

To bardzo "podbudowuj±cy" artyku³. Je¶li a¿ tak subtelnie trzeba potraktowaæ przeciwnika, to pewnie nie jest on a¿ taki z³y. Nie wiedzieæ czemu po powrocie z zachodu odnios³em wra¿enie, ¿e wróci³em do miasta z prowincji. Po dawniejszym otwarciu granic i przybyciu pewnie z kilku milionów ze Zwi±zku Radzieckiego, nie s³ysza³o siê o jakich¶ incydentach. Podobnie obecnie, kiedy oblicza siê liczbê go¶ci z Ukrainy najakie¶ pó³ miliona, o problemach nie s³ychaæ. Ale problemy s±. Szacujê, ¿e dochody tych warstw spo³eczeñstwa, które mnie interesuj±, spad³y sze¶ciokrotnie. Ludzie potrzebuj±, ale nie maj± czym zap³aciæ. Bywaj± ca³e ulice z lokalami do wynajêcia. Tu ju¿ siê nie da wyt³umaczyæ, ani nastraszyæ, tu trzeba dzia³aæ skutecznie. Mo¿na zak³adaæ daleko id±c± wspó³pracê ze wszystkimi s±siadami, ale trzeba byæ sprawnym i mocnym we wszystkich dziedzinach. -- -
Ta wiadomosc zostala sprawdzona na obecnosc wirusow przez oprogramowanie antywirusowe Avast.
https://www.avast.com/antivirus

Data: 2015-11-29 15:00:14
Autor: Anatol
Mordor nonsensu
W dniu 2015-11-28 o 20:07, the_foe pisze:
http://tinyurl.com/jlvwlav
http://wyborcza.pl/magazyn/1,149286,19259269,podroz-szczerka-przez-europe-powrot-do-mordoru-droga-przez.html#BoxGWImg


Autor: Ziemowit Szczerek


Tak, myślałem, na Pendolino, modernizację dworców kolejowych i
rewitalizację centrów miast można było patrzeć jak na błogosławione
doganianie reszty Europy, ale, jak widać, można było je też potraktować
jako coś, co po prostu trzeba było zrobić. Jako psi obowiązek
rzÄ…dzÄ…cych.

A jednak za rządów innych niż PO mogło by nie być tylu autostrad, (w latach 2005-2007 walka z "układem" była ważniejsza od autostrad i chyba do tego wrócimy), stadionów, Pendolino, całkowicie zawodowej armii, straży granicznej i policji, PiTów przez internet bez certyfikowanego podpisu elektronicznego, czy tak niskiego poziomu deficytu budżetowego (wszystkie propozycje opozycji w latach 2007-2015 jak również obecnie rządzącego PiS dotyczyły zwiększania wydatków a więc i deficytu).



I można było mówić, że całe szczęście, że nie spaprali choć
tego.

I tak mówiono. Tak mówili młodzi, a to tacy głosowali na PiS i Kukiza,
bo dla nich to wszystko jest już oczywiste. Te autostrady, szybkie i
czyste pociągi. Tak samo jak dla mojego pokolenia oczywistą rzeczą była
bieżąca woda, łazienki i ubikacje i nikomu nie przyszłoby do głowy
wychwalać Gierka czy Jaruzelskiego za to, że je w PRL-u raczyli wybudować.

Oprócz wskaźników wewnętrznych czyli porównania do lat poprzednich istotne jest porównanie do poziomu życia i tempa rozwoju w innych krajach w tym samym czasie (czy rzeczywiście ten rozwój jest optymalny w tych warunkach lub bliski temu). W odróżnieniu od dekady Gierka czy Jaruzelskiego czy nawet lat 2005-2007, w ostatnich 8 latach nasz rozwój na tle innych krajów Europy jest postrzegany na świecie jako rewelacyjny.

Jak widać na przykładzie innych krajów np. Grecji, Węgier, Czech, Polski, Białorusi czy Ukrainy rozwój nie jest oczywisty - suma różnych decyzji władz może mieć kolosalne, długofalowe skutki, także bardzo niekorzystne pomimo dobrych intencji.


Anatol

Mordor nonsensu

Nowy film z video.banzaj.pl wiêcej »
Redmi 9A - recenzja bud¿etowego smartfona