Grupy dyskusyjne   »   pl.soc.polityka   »   Na tej tragedii kurdupel chce wygrać wybory.

Na tej tragedii kurdupel chce wygrać wybory.

Data: 2011-04-03 08:54:55
Autor: Przemysław W
Na tej tragedii kurdupel chce wygrać wybory.
Przeżyłam szok. Zaczęli złorzeczyć.
Odwróciłam się do nich tyłem. Tyle niecenzuralnych i obrzydliwych słów chyba nigdy nie słyszałam. Nie było dramatu ludzi i ich rodzin, nie było ofiar, tylko wyłącznie wielka polityka - z Longiną Putką, konsulem w Moskwie, rozmawia Teresa Torańska

"I to, co wtedy usłyszałam, przeszło moje oczekiwania. Przeżyłam szok. Zaczęli złorzeczyć. Odwróciłam się do nich tyłem i patrzyłam w bramę. Tyle niecenzuralnych i obrzydliwych słów chyba nigdy nie słyszałam. Nie było dramatu ludzi i ich rodzin, nie było ofiar, tylko wyłącznie wielka polityka. Że służby OMON specjalnie ich nie wpuszczają, że dlatego jechaliśmy tak wolno. Że to spisek Tuska, Putina i w ogóle rozgrywka polityczna."
- Zadzwonił Wiktor Bater z Polsatu. Byłam na cmentarzu. Powiedział: - Samolot prezydencki się rozbił. - A co to za głupie żarty! - krzyknęłam.

Zauważył mnie, też był na cmentarzu. Podszedł, stałam niedaleko. - To nie są żarty - rzekł - zadzwonili do mnie z lotniska, jadę.



Pobiegł do samochodu. A ja: zachowaj spokój - powiedziałam sobie - tylko spokój. Rozejrzałam się. Nikt nic nie wiedział. Przez bramkę na cmentarz wchodzili jeszcze zaproszeni goście, harcerze wydawali kawę i herbatę, duża grupa stała przy dzwonie katyńskim, reszta zwiedzała cmentarz. Razem było kilkaset osób. Parę ekip telewizyjnych, kilkudziesięciu dziennikarzy, około 250 osób z Polonii oraz ze 300 weteranów, Rodzin Katyńskich i parlamentarzystów, którzy przyjechali do Smoleńska o 6 rano pociągiem z Warszawy.

Wie pani, czego się bałam, że kiedy ta informacja dotrze na cmentarz, ludzie zaczną mdleć, wpadną w histerię, ktoś dostanie zawału serca. A nas z konsulatu do opieki nad nimi było tylko dwoje konsulów - ja i Robert Ambroziak.

No, nie. Był jeszcze minister Sasin, zastępca szefa Kancelarii Prezydenta, i kilku jego pracowników.

- Pana Sasina widziałam tylko przez chwilę. Na mszy i potem na lotnisku.

Podeszłam do pana Tadeusza Stachelskiego, naczelnika protokołu dyplomatycznego MSZ, stał z pułkownikiem Andrzejem Śmietaną, dowódcą Kompanii Honorowej. Po ich minach poznałam, że wiedzą. Ludziom nic nie mówimy - zdecydowaliśmy - i musimy zapanować nad sytuacją. - Proszę - powiedział do mnie naczelnik - porozmawiać z księdzem, żeby przygotował się do mszy żałobnej.

Podeszłam do ojca Ptolemeusza, proboszcza parafii rzymskokatolickiej w Smoleńsku. Stał w gronie kilku osób. Przeprosiłam na bok, przekazałam, prosząc o dyskrecję. Zawiadomiłam konsula Roberta Ambroziaka, on musiał wiedzieć. Podeszłam do Polonii smoleńskiej. Chwilę z nimi spokojnie porozmawiałam. Znałam ich. Przez kilka lat zajmowałam się współpracą z Polonią. Wiedziałam, że mogę na nich polegać.

Po kilkunastu minutach rozdzwoniły się komórki. Dzwoniły rodziny z Polski. Usłyszały w telewizji.

Ludzie zaczęli do mnie podchodzić i pytać, czy to prawda. Płakali. Uspokajałam, że czekamy na oficjalne informacje. Te, które docierały, były sprzeczne. Że prezydent żyje, że trzy osoby się uratowały i że samolot parę razy podchodził do lądowania.

Nagle dowiedziałam się, że na cmentarzu jest córka pana Przewoźnika, Joanna. Przyjechała pociągiem. Dwie asystentki pana Przewoźnika się nią zajęły, rozmawiałam z nimi, wyprowadziły ją do administracji cmentarza.

I wyszło piękne słońce.

Rosjanie byli w szoku. Podszedł do mnie pracownik urzędu gubernatora obwodu smoleńskiego. - Bardzo prosimy - powiedział - żeby przed polską mszą odbyła się msza prawosławna w rosyjskiej części cmentarza i żeby Polacy na nią przyszli.

- Proszę pana, jak ich tam ściągnę? Wszyscy są w szoku. - Ale - powiedział - nam na tym bardzo zależy, oni zginęli na naszym terenie, bardzo was o to prosimy.

Widziałam, że Rosjanie tego potrzebują, że dla nich ta katastrofa to też dramat. - Jeśli - dodał - nie będzie naszej mszy, wybuchnie skandal. Rosjanie nigdy nam tego nie darują.

Poprosiłam Roberta Ambroziaka: - Biegnij do Polonii smoleńskiej i do wycieczki z polskiej szkoły przy ambasadzie w Moskwie. Poproś, by natychmiast przeszli do rosyjskiej części cmentarza. - Jak im to wytłumaczę? - zapytał. - Powiedz tylko, że ja ich o to bardzo proszę, wystarczy.

Umówiłam się z naczelnikiem z MSZ i pułkownikiem Śmietaną, że we trójkę będziemy reprezentować stronę polską. Odbyła się msza prawosławna. Staliśmy z przodu. Kiedy zaczął śpiewać chór, obejrzałam się. Za nami stała duża grupa Polonii i Polaków.

Po mszy prawosławnej rozpoczęła się msza katolicka, w polskiej części cmentarza.

Rosjanie zdecydowali, że pociąg, który miał odjechać do Polski wieczorem, wyjedzie po obiedzie, a wydanie obiadów zostanie przyśpieszone. Przygotowali dwie inne, niż planowano wcześniej, restauracje. Trzy autokary pojadą do jednej, dwa - do drugiej. Oni logistycznie byli kilka kroków przed nami, w Smoleńsku i potem w Moskwie. Działali na włączenie światła, spełniali każdą prośbę, wręcz wyprzedzali nasze potrzeby.

Pojechałam z większą grupą do domu oficera, Robert z mniejszą. W autokarze odbierałam kondolencje. Pierwsze od pana Borysa Starosielskiego, dyrektora departamentu współpracy z zagranicą miasta Krasnodar na Kaukazie. Był wstrząśnięty. Rozbija się samolot prezydencki? To jest przecież niewyobrażalne.




Z lotniska zadzwonił Michał Greczyło, kierownik naszego wydziału konsularnego w Moskwie. - Jest córka pana Sariusza-Skąpskiego, chce z tobą porozmawiać, zajmij się nią.

Obiad był podawany w dwóch salach. Stałam w drzwiach, liczyłam i rozdzielałam - ci do tej sali, a ci do drugiej, żeby nie powstał ścisk w jednej. Podeszła pani Magda Skąpska. Była kompletnie złamana. - Na pokładzie był mój tata, tu są Rodziny Katyńskie, proszę im powiedzieć, że mój tata zginął, żeby oni wiedzieli, żeby to usłyszeli, bardzo proszę.



Ja tego nie mogłam zrobić! - Proszę pani, mnie tego nie wolno ogłosić, dopóki nie mam oficjalnej informacji MSZ. Ja jestem konsulem, nie prywatną osobą. Proszę mnie zrozumieć. Przeprosiłam ją najserdeczniej jak umiałam, uściskałam. To był bardzo trudny dla mnie moment.

Zrozumiała?

- Na pewno później.

Mieliśmy mało czasu na zjedzenie obiadu. Udało się, było wielu kelnerów, bardzo sprawnie nas obsłużyli. I znowu do autokarów. Jakaś pani mnie spytała: - A właściwie dlaczego musimy tak szybko wyjeżdżać, przecież obiecali nam, że zwiedzimy Smoleńsk. Nic nie odpowiedziałam.

Dojechaliśmy na dworzec. Wysiedliśmy. Autokary odjechały, a ktoś - okazało się - zostawił w nim woreczek z ziemią z Katynia. Stwierdził, że bez niego nie wyjedzie. Robert Ambroziak obiecał, że go odnajdzie i prześle pod wskazany adres.

Jakiś pan mnie zaczepił. - Tak mało czasu było na zjedzenie obiadu - powiedział - nie zdążyłem zjeść ziemniaków. Bez komentarza.

A pani coś zjadła?

- Może kilka łyżek zupy. My z kolegami poruszaliśmy się jak manekiny. Każde z nas myślało tylko o tym, co musi zrobić.

Pan pułkownik Śmietana bardzo energicznie ze swoimi żołnierzami zajął się umieszczeniem wszystkich w pociągu. Proszę to napisać. Czuwał, żeby wszyscy wsiedli, żeby nikt się nie zagubił.

Przed samym odjazdem pociągu podszedł do mnie na peronie młody człowiek. - Pani konsul, w samolocie był mój tata, nie wiem, co się z nim stało, czy mogę zostać? - zapytał.

Kolejny trudny dla mnie moment. Mówię: - Bardzo pana proszę, żeby pan wsiadł do pociągu, bardzo proszę. Wszystkiego dowie się pan w Warszawie. Proszę wybaczyć. Wsiadł. Nawet nie wiem, jak się nazywał.

Lutoborski, syn Tadeusza z Rodzin Katyńskich.

- Niech mi wybaczy.

Pociąg odjechał i kilkanaście dosłownie sekund później dostarczono nam pozostawiony w autokarze woreczek z ziemią. Robert zabrał go do Polski, kiedy w czerwcu jechał na urlop, i odesłał.

Wsiadłam w samochód i pojechałam na lotnisko. Była 16.30 miejscowego czasu, czyli 14.30 polskiego. Świeciło słońce, był piękny jasny dzień. Michał Greczyło stał z ministrem Sasinem. Pan Sasin odlatywał do Polski.

Michał rzekł do mnie: - Pojedziesz do Witebska po premiera Tuska i pana Jarosława Kaczyńskiego. Miałam jechać z jakąś drugą osobą, nie wiem z kim, ale po minucie, dwóch nastąpiła zmiana decyzji. - Nie, pojedziesz sama, a jakbyś miała pytania, dzwoń do ambasady w Mińsku.

Dobrze. Spojrzałam na zegarek. Była 16.45.

Najszybciej, jak to było możliwe, pojechaliśmy z panem Grzegorzem, kierowcą konsulatu, do Witebska. Nie mogłam się dodzwonić do naszej ambasady w Mińsku. Pomógł mi dyrektor departamentu konsularnego MSZ pan Czubiński. Po kilku minutach zadzwonił konsul z Mińska. Też jadą do Witebska i nic - jak ja - nie wiedzą, czy będzie jeden samolot, czy dwa i kto kiedy przyleci.


Po drodze minął nas samochód BOR-u i jakiś drugi, też ze znakami CD. Zobaczyliśmy je potem na granicy rosyjsko-białoruskiej. Podjeżdżały do jakichś budynków granicznych. Po pewnym czasie dogonił nas samochód BOR-u z dwoma borowcami. Jechaliśmy razem, oni przed nami. Zatrzymali się w Witebsku przy miejscowej taksówce. Wysiadłam, borowiec pytał, gdzie jest lotnisko.

Taksówkarką była ładna młoda blondynka. Poprosiłam, żeby nas poprowadziła, że jedziemy po polską delegację rządową, zapłacę za kurs, ale niestety, mam tylko euro. Zawsze jadąc w delegację, mam większą kwotę w euro, bo nie wiadomo, co się zdarzy. Nie, jej nie chodzi o pieniądze, nie może. Wytłumaczyła, jak jechać. Skierowała nas na lotnisko wojskowe za miastem. Źle. Prawdopodobnie zmyliła ją nasza informacja o przyjeździe delegacji rządowej, a my nie wiedzieliśmy, że w Witebsku są dwa lotniska. Zadzwoniliśmy do Smoleńska. Nasze samoloty - usłyszeliśmy - wylądują na cywilnym. Więc pędem z powrotem do miasta.



Na lotnisku czekali już przedstawiciele administracji białoruskiej i konsulowie z Mińska. Dalej nie wiedzieli, ile samolotów przyleci. Po około 30 minutach wylądował samolot z panem Kaczyńskim.

Powiadomiłam konsula Greczyłę, kto przyleciał. Zapytałam, czy mam czekać na pana premiera. - Nie, Longina - usłyszałam - przyjeżdżaj z panem Kaczyńskim. Jak najszybciej przyjeżdżaj, bo Rosjanie chcą zabrać ciało prezydenta do Moskwy, żeby je z honorami pożegnać, a my się na to nie zgadzamy. Jest nas tutaj trzech konsulów i nie dadzą nam rady. Pilnujemy go i czekamy na pana Kaczyńskiego, żeby to on o tym zadecydował.

Z Jarosławem Kaczyńskim było kilkunastu mężczyzn i jedna kobieta. Białorusini podstawili im autokar. Zobaczyłam pana Kowala, byłego wiceministra spraw zagranicznych. Poprosił, żebym nie jechała w samochodzie konsulatu, ale z nimi w autokarze. - Będziemy mieli lepszy kontakt, gdyby trzeba było coś ustalić. Proszę bardzo - powiedział.

Utworzyła się kolumna samochodów. Pierwszy był milicji białoruskiej, drugi z administracji gubernatora obwodu smoleńskiego, trzeci mój z konsulatu w Moskwie i na końcu miał jechać autokar.

W autokarze - w czwartym albo piątym rzędzie przy oknie - siedział oparty o szybę pan Kaczyński. Podeszliśmy z panem Kowalem. Pan Kowal mnie przedstawił. Pan Kaczyński wstał, z trudem, bo między siedzeniami było dość wąsko. Był biały jak kreda. Przywitał się ze mną. Ze ściśniętym gardłem złożyłam mu krótkie kondolencje. Powiedział: - Dziękuję.

Nie zapomnę jego twarzy do końca życia.

Przechodząc do tyłu autokaru, wspomniałam panu Kowalowi, że w Smoleńsku będzie czekać ambasador Bahr. Wykrzyknął: - To Jurek żyje? Bo dziennikarze mówili, że nie, że był w samolocie. - To nieprawda - powiedziałam.

Nie chcę pani urazić, ale polscy dziennikarze, bardzo wielu, są nieodpowiedzialni. I zupełnie nie liczą się z uczuciami innych ludzi. Przekonałam się o tym także w kolejnych dniach.

Przede mną siedział Siergiej Kudriawcew, naczelnik wydziału współpracy międzynarodowej z Urzędu Gubernatora Obwodu Smoleńskiego. Niestety, rozumie polski.

Dlaczego niestety?

- Bo panowie w autokarze byli rozgorączkowani i momentami popadali w polityczne spekulacje okraszone potokiem przekleństw. Było mi za nich wstyd.

Przysiadł się do mnie jakiś pan, koło sześćdziesiątki. Powiedział: - A wie pani, jak Lech Kaczyński został prezydentem? - No, nie. - To stało się w moim domu.

Stanisław Kostrzewski?

- Nie wiem. Opowiedział: - Przyjechali dwaj bracia i w mojej obecności Jarosław długo przekonywał Lecha, żeby chciał kandydować na prezydenta. Lech się zgodził. A teraz Jarosław ma wyrzuty sumienia, że go do tego namówił.

Ciarki mi przeszły po plecach.

- Nikt przecież - mówił - nie mógł się spodziewać, że tak to się zakończy.

W pewnym momencie podszedł do mnie pan Kowal. Pyta: - A dlaczego my tak powoli jedziemy. - No, wie pan - odpowiadam - jak sam pan widzi, to jest bardzo wąska droga.

Na Białorusi drogi są bardzo dobre. Ta, którą jechaliśmy, też była dobra, ale wąska.




- Jest mało samochodów - mówi - i ten autokar mógłby jechać 70 km na godzinę, a my jedziemy ze 40. - Widocznie - odpowiadam - szybciej nie może.

To był stary autokar, miał z dziesięć lat, może 15.



Stanęliśmy na granicy białorusko-rosyjskiej. Nie wiem, czy milicjant nas zatrzymał, czy panowie chcieli zapalić papierosa. Wysiedliśmy na krótko. Panowie byli - mówiąc enigmatycznie - niezwykle emocjonalnie podekscytowani. Stała kolumna czarnych samochodów. Na jednym zauważyłam polski proporzec. Sądziłam, że to samochód naszego ambasadora. Chciałam do niego podejść. Ochrona mnie zatrzymała.

Kiedy minęliśmy granicę, zadzwonił do mnie pan ambasador Bahr. Pytał, gdzie jestem. A potem: - Czy widziała pani kolumnę pana premiera? Wtedy skojarzyłam. Odpowiedziałam: - Kolumny, panie ambasadorze, nie widziałam, ale widziałam stojące na granicy samochody, czekające prawdopodobnie na pana premiera. - Aha, to dobrze, dziękuję pani bardzo.

Znowu podszedł do mnie pan Kowal: - Pani konsul, dlaczego tak powoli jedziemy? Podeszłam do kierowcy, na szybkościomierzu było 40 km. No, rzeczywiście dziwne. Była pusta droga. Poprosiłam kierowcę, żeby się zatrzymał. Natychmiast zatrzymała się kolumna samochodów przed nami. Wybiegłam z autokaru do samochodu milicyjnego, wyskoczył ktoś z samochodu urzędu gubernatora: - Pani konsul, co się stało? Pytam: - Dlaczego tak wolno jedziemy? Czy nie możemy szybciej? Na co milicjant mi odpowiedział: - Mam takie polecenie.

Kto je wydał?

- Białoruskiej milicji mogła wyłącznie strona białoruska. Przedstawiciel gubernatora obwodu smoleńskiego rzekł: - Proszę się nie denerwować, proszę spokojnie, pani konsul. - Jestem spokojna - odpowiedziałam - i bardzo proszę, żebyśmy jechali szybciej. Nic nie odpowiedział.

Dla mnie nie było ważne, kto będzie pierwszy na lotnisku w Smoleńsku - Tusk czy Kaczyński, w ogóle nad tym się nie zastanawiałam. Dla mnie była ważna prośba kolegów, żebym przyjechała tam jak najszybciej. Oni - słyszałam w głosie kierownika wydziału konsularnego - byli bardzo zdenerwowani i strasznie zmęczeni. Momentami odnosiłam wręcz wrażenie, że moje słowa do nich nie docierają. - Kiedy będziesz? - pytał Michał Greczyło. - Gdzie jesteś? I jak refren powtarzało się zdanie, że Rosjanie chcą wywieźć ciało prezydenta do Moskwy, by tam z honorami je pożegnać, a oni nie pozwalają, bo co? Przyjedzie pan Kaczyński do Smoleńska i ciała brata nie będzie?

Nie widziałam, kiedy minęła nas kolumna premiera. W autokarze siedziałam od strony pobocza. Zrobiło się ciemno, autokar jechał trochę szybciej. Droga od granicy do Smoleńska jest fatalna. Dziury i remonty. Panom z autokaru zaczęły padać komórki. Moje - polska i rosyjska - na szczęście jeszcze działały. Zawsze w delegację zabieram dwie.

Podejrzewali, że im wyłączono.

- To są spekulacje, nie wierzę w nie. Podróżuję po Rosji od Kaliningradu po Kamczatkę i czasami są kłopoty z łączami. Nad jeziorem Bajkał na przykład musiałam wyjść z hotelu i stawać pod drzewem, żeby połączyć się z Polską, Irkuckiem czy z Moskwą. Sądzę, że ich komórki po prostu się rozładowały.

Pożyczyłam swoją panu Kowalowi. Dzwonił do jednego z moich kolegów konsulów i prosił, żeby zadbano o ciało pana prezydenta na lotnisku. Żeby nie leżało jak inne, bo to jest prezydent. Żeby było w namiocie, przykryte, zadaszone. Pytał ich, kiedy będzie identyfikacja i żeby nie odbywała się na oczach wszystkich. Że on bardzo prosi, aby to było intymne. Miałam wątpliwości, czy będzie to możliwe. I mignęło mi w głowie pytanie: a czym ten człowiek różni się od pozostałych?

Przejechaliśmy przez Smoleńsk drogą najkrótszą z możliwych. Znam ją, byłam w Smoleńsku z kilkadziesiąt razy. Rosyjski pilot pomylił się tylko na rondzie, ostatnim przed lotniskiem. Zamiast skręcić w prawo, pojechał prosto. Musieliśmy się cofnąć.

Zadzwoniłam do kolegów, że jesteśmy tuż-tuż, żeby po nas wyszli. Dojeżdżamy. Brama jest zamknięta. Wychodzę, dzwonię do Michała Greczyły, że brama zamknięta, nikogo nie ma, nawet z ochrony. Mówi: - Poczekaj, zaraz ktoś do was wyjdzie. I dodaje: - Na lotnisku jest Putin. Rozumiem, że musimy chwilę poczekać i że obowiązują specjalne środki bezpieczeństwa. Za mną z autokaru wysiadło pięciu lub sześciu panów. Wśród nich nie było pana Kaczyńskiego i pana Kowala. Mówię im, że jest premier Putin i musimy poczekać.

I to, co wtedy usłyszałam, przeszło moje oczekiwania. Przeżyłam szok. Zaczęli złorzeczyć. Odwróciłam się do nich tyłem i patrzyłam w bramę. Tyle niecenzuralnych i obrzydliwych słów chyba nigdy nie słyszałam. Nie było dramatu ludzi i ich rodzin, nie było ofiar, tylko wyłącznie wielka polityka. Że służby OMON specjalnie ich nie wpuszczają, że dlatego jechaliśmy tak wolno. Że to spisek Tuska, Putina i w ogóle rozgrywka polityczna.

Nie wiem, jak długo staliśmy pod bramą. Każda sekunda wyczekiwania staje się godziną. Mam wrażenie, że mniej niż dziesięć minut. Na pewno nie więcej. Wjechaliśmy. Do miejsca, gdzie zatrzymał się autokar, był co najmniej kilometr, może półtora. Przejechaliśmy obok oświetlonych lampami namiotów, wokół nich stało wielu mężczyzn. Było około godziny 22 czasu lokalnego, czyli 20 w Polsce. Dopiero wtedy się zorientowałam, że na lotnisku jest także premier Tusk.

Pan ambasador Bahr czekał na nas w towarzystwie dwóch mężczyzn. Stanęłam przy wyjściu obok kierowcy. Przed autokarem zobaczyłam dwóch nieznanych mi mężczyzn z kamerami. Nie byli więc z Moskwy - w Moskwie znam wszystkich dziennikarzy i operatorów. Wychodziłam pierwsza, za mną pan Kowal z panem Kaczyńskim. Wydawało mi się nieludzkie filmowanie pana Kaczyńskiego w takim momencie. Naiwnie starałam się go zasłonić. Ktoś z kamerą puknął mnie w ramię: - Zasłania mi pani, czy może się pani troszkę odsunąć? - zapytał po polsku. - Nie - zasyczałam - muszę tu stać. Nie ruszyłam się. Potem jednak coś nakręcili. Nie rozumiem, jak można tak bezceremonialnie włazić z kamerą na cierpiącego człowieka.

Za panem ambasadorem i panem Kaczyńskim przeszliśmy na miejsce katastrofy. Oświetlony rozbity wrak, koła wystające do góry, na drzewach wiszące ubrania. Dookoła było grzęzawisko. Rosjanie wyjęli kilka płyt z ogrodzenia lotniska, nasypali piasku, a na piasek położyli słomę. Szybko przemiękła. Nasze buty także.

Po lewej stronie zobaczyłam rzędy trumien, bardzo dużo trumien. Pomiędzy nimi leżało... coś na foliach, przykrytych foliami. To były, umownie mówiąc, ciała lub szczątki ciał, powiem brutalnie. Niektóre były bardzo wysokie, jakby kryły siedzących ludzi nagle zastygłych w fotelach. A niektóre wyglądały jak sprasowane pakunki, miały po dwa, trzy centymetry wysokości. Metalowe części samolotu cięły ludzi jak kosa.

Po lewej stronie od brzozy stała metalowa siatka w drewnianej oprawie, może dwa metry na dwa. Było na niej jeszcze trochę liści. Potem skojarzyłam, że służyła widocznie do przesiewania ziemi. Przekopano, z tego co mi powiedziano, teren rzeczywistego upadku samolotu na głębokość półtora metra.

Z prawej strony w pewnym oddaleniu, ze 30 metrów ode mnie, stali w dwóch rzędach funkcjonariusze ratowniczych służb rosyjskich. W czarnych kombinezonach z żółtymi pasami odblaskowymi na piersiach i wzdłuż rękawów. Stali na baczność. Uderzyły mnie ich twarze. Były szare ze zmęczenia.

Nie chciałam oglądać ciała prezydenta. Stanęłam z pięć metrów dalej. Widziałam tylko, że leżał na noszach przykrytych jasnym materiałem - białym lub écru.

Kilka osób - cztery, może pięć - podeszło z panem Kaczyńskim do ciała prezydenta. W absolutnej ciszy.

Nie byłam już do niczego potrzebna. Skontaktowałam się z kolegami. Była godzina 24 czasu lokalnego. Koledzy mieli samochód. Wcisnęliśmy się w kilka osób zziębnięci i wyjechaliśmy bramą. Stali tam dziennikarze.

Kto?

- Nie wiem. Noc była bardzo ciemna. Przejechaliśmy obok nich szybko i pojechaliśmy do hotelu Centralny. W holu po lewej stronie na półce, chyba nad kaloryferem, stał ogromny portret prezydenta Lecha Kaczyńskiego przepasany czarną wstążką i kwiaty. Świeże - proszę napisać - bardzo w Rosji drogie, a nie tanie plastikowe. Pracownicy hotelu płakali.

Położyłam się. Nie mogłam zasnąć. Zamykałam oczy i widziałam rzędy trumien.




Więcej... http://wyborcza.pl/1,75480,9362074,Prosze_spokojnie__pani_konsul.html?as=4&startsz=x#ixzz1IRNYrTgB



Przemek

--

"Przed katastrofą ojciec Rydzyk nazwał Lecha Kaczyńskiego "oszustem", krytykując głowę państwa za politykę wobec środowisk żydowskich. Marię Kaczyńską Rydzyk nazwał "czarownicą". Wtedy, gdy pluto na jego rodzinę, prezes PiS, udawał, że deszcz pada."

Data: 2011-04-03 13:16:35
Autor: Harry z Tybetu
GWno !!!
 

Na tej tragedii kurdupel chce wygrać wybory.

Nowy film z video.banzaj.pl więcej »
Redmi 9A - recenzja budżetowego smartfona