Grupy dyskusyjne   »   pl.soc.polityka   »   Niebezpieczne zwizki Bronisawa Komoruskiego

Niebezpieczne zwizki Bronisawa Komoruskiego

Data: 2015-05-18 23:44:44
Autor: Mark Woydak
Niebezpieczne zwizki Bronisawa Komoruskiego


Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego

   Miałem chłodne i jasne przekonanie, że ONI już wiedzą, że śledztwo trwa
i że jeżeli nie uczynię czegoś, i to bardzo prędko, zabawa ta może mieć
tylko jeden koniec i koniec ten musi nadejść rychło. Ci, co pilnowali
interesów Fundacji „Pro Civili”, wiedzieli już dokąd zmierzam i gdzie mnie
mogą znaleźć. Ja z kolei wiedziałem, że to wiedzą. Miałem jedynie nadzieję,
iż ONI nie są jeszcze na sto procent pewni, że wiem …     Przełom w moim myśleniu o Fundacji „Pro Civili” nastąpił cztery dni
wcześniej. Po powrocie ze spotkania z informatorem z Centralnego Biura
Śledczego tu i ówdzie zasięgnąłem języka, ale bez przekonania. Miałem
poważne wątpliwości, czy w ogóle warto angażować się w tę sprawę, która
zwyczajnie mogła mnie przerastać i która w dodatku wyglądała na
potencjalnie szalenie niebezpieczną. Mój zawód, jeżeli ktoś wykonuje go
sumiennie i uczciwie, polega na ponoszeniu ryzyka, nawet na narażaniu się
na niebezpieczeństwo, ale nie na tym, by grać rolę skończonego idioty o
samobójczych skłonnościach. Zwłaszcza że miałem na ukończeniu pisany na
zamówienie Agencji Filmowej Telewizji Polskiej scenariusz serialu
telewizyjnego o tajemnicy śmierci Księdza Jerzego Popiełuszki. Po wielu
miesiącach rozmów udało mi się przekonać prezesa Telewizji Polskiej,
Andrzeja Urbańskiego, i dyrektora Agencji Filmowej TVP, Sławka Jóźwika, że
wszystko co dotąd wmówiono opinii publicznej na temat tej zbrodni, poza
miejscem i czasem uprowadzenia księdza Jerzego, jest kłamstwem – i teraz
miała nastąpić pointa w postaci realizacji 10-odcinkowego serialu
telewizyjnego. Prezes Andrzej Urbański liczył, że będzie to okręt flagowy
TVP najbliższego sezonu… Zagłębiając się w zagadnienia związane z WSI, „Pro
Civili” et consortes, siłą rzeczy ryzykowałem, że nie zdążę z napisaniem
scenariusza w terminie zawartym w kontrakcie. I gdy w trzy dni później
byłem już prawie zdecydowany na odstąpienie od tematu, zadzwonił telefon.

            – Dziś o siedemnastej, tam, gdzie ostatnio. Nie przyjeżdżaj
samochodem – głos w słuchawce zamilkł i rozmówca rozłączył się. Choć
dzwonił z numeru zastrzeżonego, za pośrednictwem urządzenia zmieniającego
barwę głosu, poznałem go od razu.

            W kilka godzin później czekałem przy restauracji „Rusałka” na
Kępie Potockiej na warszawskim Żoliborzu. Nie czekałem długo. Komisarz był
punktualny. Jak zawsze.

            – Chodzi o morderstwo – zaczął bez zbędnych wstępów.

            – Jakie morderstwo?

            – Informację otrzymałem dziś rano i nie mam jeszcze wszystkich
danych, ale nie wierz w oficjalny komunikat, według którego to był wypadek.

            – Wyduś z siebie, o co chodzi.

            – O twojego znajomego.

            – Mojego znajomego?

            – Urywanie zdań i powtarzanie po dwakroć tego samego może być
ciut męczące, nie uważasz?

            – Uważam. Ale dość kluczenia. Mów, co się dzieje. O co chodzi z
tym znajomym? Kawa na ławę.

            – Oficer ABW, twój informator, jak podejrzewam, zginął dziś w
nocy w wypadku samochodowym. Tylko że to nie był wypadek.

            Poddałem się. Miałem ochotę położyć się na ziemi, jak
hazardzista kładzie na stół ostatnia przegrana kartę. Czułem łomotanie
serca, które waliło mi niczym kafar. Zapisałem sobie w pamięci, że wszelkie
brednie, jakoby tlen był niezbędny do życia, należy włożyć między bajki. Ja
w ogóle przestałem oddychać, bo zwyczajnie – zatkało mnie.

            – Czy ten zmarły ma jakieś nazwisko? – Wydusiłem z siebie z
trudem pytanie, które było beznadziejnym chwytaniem się nadziei, tam gdzie
nadziei nie było. Wiedziałem bowiem dobrze, że jeśli komisarz mówi to, co
mówi – to wie, co mówi. A jednak irracjonalnie do końca liczyłem, że chodzi
o kogoś innego, niż mój informator. Słowa z trudem przeciskały mi się przez
gardło, a wysuszone język i usta nie sprzyjały jasności wysławiania się.  Komisarz podał nazwisko – to nazwisko.

            – Przykro mi – powiedział krótko patrząc mi prosto w oczy.
Pomyślałem, że już to gdzieś niedawno słyszałem, ale tak naprawdę
przestałem myśleć i czuć, bo dla mnie czas zatrzymał się w miejscu.
Wysłałem na śmierć człowieka. Naturalnie nieświadomie, ale odpowiedzialność
moralna spadała na mnie. Przecież to był mój i tylko mój pomysł, by
poprosić go o pomoc. Rozwiałem wszelkie obiekcje, przezwyciężyłem
wątpliwości i sceptycyzm, by poprosić mojego informatora o zbadanie
działalności „Pro Civili”, a w najbliższych dniach zamierzałem spotkać się
z nim po raz wtóry, by poprosić o odtworzenie zawartości teczki, którą
utraciłem. A teraz on już nie żył. Ufał mi ślepo i zrobił, co chciałem, a
teraz był martwy. Wysłałem dobrego człowieka na śmierć i nie można było
tego cofnąć. Musiałem nauczyć się z tym żyć.


  – Jeżeli w tej sytuacji wycofasz się, nikt nie będzie mógł miał do ciebie
pretensji. – Pomyślałem, że komisarz najwyraźniej potrafi czytać w myślach.

            – Czy po tym wszystkim nadal chcesz zajmować się tą sprawą?

            – Bardziej, niż kiedykolwiek – odpowiedziałem, bo nagle do mnie
dotarło, że klamka właśnie zapadła i że w tej sytuacji nigdy, przenigdy,
milion razy nigdy nie wolno mi się wycofać. I wiedziałem też, że żadna siła
nie zmusi mnie do zmiany tej decyzji.

   Na dobra sprawę moje dziennikarskie śledztwo dopiero rozpoczynało się,
ale po wydarzeniach ostatnich dni miałem chłodne i jasne przekonanie, że
ONI już wiedzą, że śledztwo w ogóle trwa i że jeżeli nie uczynię czegoś, i
to bardzo prędko, zabawa ta może mieć tylko jeden koniec i koniec ten musi
nadejść rychło. Ci, co pilnowali interesów „Pro Civili”, wiedzieli już
dokąd zmierzam i gdzie mnie mogą znaleźć. A ja z kolei wiedziałem, że to
wiedzą. Miałem jedynie nadzieję, iż ONI nie są jeszcze na sto procent
pewni, że wiem.   Wiedziałem, że nie mam jeszcze wszystkich elementów tej
układanki, ale intuicyjnie czułem, że jeżeli nie zrobię czegoś szybko, to
nigdy nie będą ich miał, albo będą mi kompletnie niepotrzebne. Tak, jak
żadne informacje nie były już potrzebne mojemu informatorowi, który
potrzebował już tylko modlitwy… Poza wszystkim wiedziałem, że nagłaśniając
tę historię mam szansę zahamować działania potworów, kimkolwiek byli. Być
może jedyną szansę. Przez chwilę pomyślałem, że towarzystwo wszelkiej maści
potworów, jakie widziałem w filmach, byłoby mi teraz dużo milsze, niż
osobników, z którymi miałem do czynienia. Jestem dużym chłopcem i nie boję
się potworów. Bałem się tylko ludzi pozornie odpowiedzialnych za
bezpieczeństwo polskiego państwa… Włączyłem redakcyjną nagrywarkę i
wystukałem na klawiaturze numer telefonu Bronisława Komorowskiego. Po
czwartym sygnale odezwał się znany mi głos marszałka Sejmu.

            – Halo, kto mówi?

            – Dzień dobry. Nazywam się Wojciech Sumliński, pracuję w
Telewizji Polskiej dla programu „30 minut” i chciałem poprosić pana o
spotkanie i o rozmowę na temat Wojskowych Służb Informacyjnych –
wyrecytowałem przygotowana formułkę, na tyle ogólną i pojemną, by mogła
zawierać w sobie szereg zagadnień. – Przez chwilę w słuchawce panowała
głucha cisza.

            – No dobrze, a w czym konkretnie mogę panu pomóc?

            – W ostatnim czasie wielokrotnie publicznie wypowiadał się pan
na temat Wojskowych Służb Informacyjnych. Przygotowujemy program o
działalności WSI i w związku z tym chciałbym nagrać pańską wypowiedź.
Bardzo zależy nam na czasie. – Znów zapadło milczenie.

            – Chwileczkę… – głos w słuchawce zdradzał lekkie
podenerwowanie, a może tylko tak mi się wydawało. – Sprawdzę swój
terminarz. – Znów chwila milczenia.

            – To może za trzy dni, we czwartek, o dwunastej, w moim
gabinecie w Sejmie. Tutaj nikt nie będzie nam przeszkadzał.

            – Dziękuję. Będę z ekipą telewizyjną punktualnie o dwunastej.

            – Do widzenia.

            – Do widzenia.

            Krótko i na temat.

            Umawiając się na spotkanie słowem nie wspomniałem, że będę
chciał rozmawiać o „Pro Civili”. Ale też nie skłamałem: rozmowa miała
dotyczyć Wojskowych Służb Informacyjnych, a wspomniana Fundacja została
założona przez żołnierzy tej służby, więc awizowany temat rozmowy obejmował
także i „Pro Civili”. Przynajmniej w moim przekonaniu…

          Trzy dni później, gdy z kamerzystą i dźwiękowcem TVP
przyjechaliśmy do Sejmu, okazało się jednak, że Bronisław Komorowski miał
na ten temat zupełnie inne zdanie.

          Od pierwszej chwili było widać, że marszałek nie miał ochoty na
tę wizytę. Być może uznał, że odmowa przyniesie potencjalne wizerunkowe
straty, a być może o wyrażeniu zgody na nasze spotkanie przesadziło jeszcze
coś innego. Tak czy inaczej, przyjął nas uprzejmie, acz z wyczuwalnym
dystansem.

          – Dziękuję, że poświęcił nam pan czas – powiedziałem na
powitanie. Podaliśmy sobie dłonie. Gospodarz otworzył drzwi do swojego
gabinetu i wskazał mi miejsce w wygodnym fotelu przy stole pod oknem. –
Napijecie się panowie kawy? Przywołał asystenta i poprosił o cztery kawy.

          – „30 minut”… to program śledczy, prawda? – na poły stwierdził,
na poły zapytał marszałek. – Prowadzicie panowie jakieś dziennikarskie
śledztwo?

          – Można tak to ująć …

          – No dobrze, w czym mogę pomóc?

          Wyjąłem notes i otworzyłem go. Operator kamery i dźwiękowiec dali
znać, że możemy zaczynać…

          – Na początek poproszę pana o ocenę decyzji Sejmu, który
rozwiązał Wojskowe Służby Informacyjne. Był pan jedynym posłem Platformy
Obywatelskiej, który głosował przeciwko rozwiązaniu WSI. Dlaczego?


   – Ponieważ decyzja o rozwiązaniu tych służb była z gruntu zła i wysoce
szkodliwa. Żadne państwo na świecie nie pozwoliłoby sobie na likwidację
służb tajnych, przynajmniej żadne z tych, które znam. Taka likwidacja, to
czysty absurd. Przypomnę tylko, że Amerykanie po II wojnie światowej
przejęli niemiecką agenturę ulokowaną w Europie Wschodniej i korzystali z
niej przez wiele lat, z pożytkiem dla siebie i powojennych Niemiec
Zachodnich. Przejęli agenturę wrogów, bo tego wymagał interes Stanów
Zjednoczonych. A co my zrobiliśmy? Zlikwidowaliśmy świetnie funkcjonujące
wojskowe służby tajne, by w zamian nic nie zyskać. W moim przekonaniu
ludzie, którzy podjęli taką decyzję, popełnili straszliwy błąd i powinni
ponieść konsekwencje tego błędu. To niewybaczalne.

          Przez kilka kolejnych minut Bronisław Komorowski szeroko
wyjaśniał, jak wielka krzywda i niesprawiedliwość spotkała żołnierzy WSI,
którzy dobrze służyli państwu polskiemu. Mówił długo i nawet zwięźle. Gdy
skończył, zadałem mu pytania dotyczące wątku, o którym mówił.

          – Panie marszałku, jeżeli były to tak dobrze działające służby
kontrwywiadowcze, jak pan twierdzi, to jak wytłumaczy pan fakt, że od
początku istnienia Wojskowe Służby Informacyjne nie złapały w Polsce ani
jednego rosyjskiego szpiega. Może to z mojej strony mało skromne, ale przez
cały okres III RP jedynymi wyrzuconymi z Polski rosyjskimi szpiegami byli
dyplomaci ujawnieni w wyniku mojej publikacji w dzienniku „Życie”, a to
chyba mierna rekomendacja dla WSI. Jak w tym kontekście wyjaśni pan fakt,
że przez ten sam okres czasu, w którym WSI nie zlokalizowały i nie
zneutralizowały ani jednego rosyjskiego szpiega, brytyjskie służby
kontrwywiadowcze MI5 złapały kilkudziesięciu rosyjskich szpiegów, a
niemieckie czy nawet czeskie po kilkunastu? Czy mamy wierzyć, że w Polsce
rosyjskich szpiegów nie ma?

          – Wojskowe Służby Informacyjne były zdecydowane zrobić wszystko,
co trzeba na tym kierunku. Nie jest jednak tak, że wszystkie działania
zawsze kończą się sukcesem. Nie zmienia to w niczym mojej oceny, że WSI
wykonywały swoje zadania skutecznie i profesjonalnie – stwierdził
spokojnie.

          Rozmowa zaczynała się robić jałowa, przeszedłem więc do
konkretów, czyli do tematu, dla wyjaśnienia którego naprawdę tu
przyszedłem.

          – Panie marszałku, czy słyszał pan o Fundacji „Pro Civili”? –
zapytałem krótko.

          Gospodarz wlepił we mnie wzrok, a jego usta ściągnęły się powoli.

          – Umawialiśmy się na rozmowę o Wojskowych Służbach
informacyjnych.

          – Fundacja „Pro Civili” została założona przez żołnierzy WSI.
Dlatego powtórzę pytanie: czy zna pan Fundację „Pro Civili” i czy coś pana
z nią łączyło?

          Przeszyły mnie szare oczy. Marszałek milczał. Miły nastrój sprzed
chwili prysł, niczym mydlana bańka. W powietrzu nieomal w sposób namacalny
pojawiło się napięcie.

          – Panie marszałku, w takim razie następne pytanie: czy docierały
do pana, jako Ministra Obrony Narodowej, informacje o specyficznej
kooperacji Wojskowej Akademii Technicznej z Fundacją „Pro Civili”?

          – Mam nadzieję, że pan wie, co robi? – za pytaniem czaiła się
realna groźba i nie było to tylko moje odczucie, bo jak sprawdziłem
później, podobnie do mnie ocenili słowa marszałka koledzy z ekipy
telewizyjnej. Siląc się na spokój odparłem:

          – Wiem doskonale panie marszałku. Czy odpowie pan na moje
pytanie?

          – Ma pan minutę na opuszczenie mojego gabinetu, a potem wezwę
straż.

          Mocne słowa, żadnego owijania w bawełnę. Ktoś tu wyraźnie tracił
nerwy, a przecież nawet na jotę nie zbliżyliśmy się do konkretów. Marszałek
wymienił porozumiewawcze spojrzenie ze swoim współpracownikiem, który
opuścił gabinet, nie potrafiłem jednak odczytać sensu tego spojrzenia.

          – Dlaczego nie chce pan ze mną rozmawiać? Przyszedłem do pana w
imieniu opinii publicznej, która ma prawo wiedzieć…

          – Pół minuty...

          Gospodarz podwinął rękaw marynarki i ostentacyjnie spoglądał na
zegarek.

          – Chciałbym zadać tylko kilka pytań...

          Marszałek zignorował moje słowa. Wstał zza biurka, obszedł
gabinet, podszedł do drzwi i otworzył je szeroko.

          – Wyjdzie pan sam, czy ma panu pomóc straż?

          – Panie marszałku… – podjąłem desperacką próbę przeprowadzenia
rozmowy, ale gospodarza już nie było.

          – Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas. To była bardzo
interesująca i pouczająca rozmowa – rzuciłem do wychodzącego marszałka, ale
nie wiem, czy mnie usłyszał.

          Wraz z kolegami z ekipy telewizyjnej zostaliśmy w gabinecie sami.
Nie zdążyliśmy się nawet spakować, gdy w drzwiach stanęli sejmowi
strażnicy...

          Gdy wracaliśmy do telewizji myślałem o tym, że mam o jednego
wroga więcej. Nie niepokoiło mnie to jednak. Byłem chłodno świadomy faktu,
że właśnie przekroczyłem Rubikon, ale uważałem, że po prostu staram się
rzetelnie wykonywać swoją pracę, która często bywała mało przyjemna,
zarówno dla mnie, jak i dla moich rozmówców. W tamtym czasie wierzyłem
jeszcze w jej sens, a może nawet w misję.

          Myślałem o tym, że udało mi się zaskoczyć mojego rozmówcę, ale –
musiałem to przyznać – on także zaskoczył mnie. Nie spodziewał się takich
pytań, a i ja nie spodziewałem się aż takiej reakcji. „Wrócę do tej rozmowy
i następnym razem nie dam się tak spławić” – obiecałem sobie. Czy mogłem
wtedy przypuszczać, że następnego razu nie będzie ?

Wojciech Sumliński

Niebezpieczne zwizki Bronisawa Komoruskiego

Nowy film z video.banzaj.pl wicej »
Redmi 9A - recenzja budetowego smartfona