Grupy dyskusyjne   »   pl.soc.polityka   »   No dobra - to posiedźmy w maglu. Kaczyńska ...

No dobra - to posiedźmy w maglu. Kaczyńska ...

Data: 2012-10-26 21:08:07
Autor: Andrzej Zbierzchowski
No dobra - to posiedźmy w maglu. Kaczyńska ...
...czyli jak trójmiejski wymiar sprawiedliwości (sic!) z wrażliwych danych osobowych robi informację publiczną. Tak, tak, ten sam od sędziów na telefon.

Bo magiel maglem, a sprawa nagle stała się poważna. Czego lemingeria przytomnie nie zauważa (bo nie wypada zauważać - zauważają tylko mohery a one są obciachowe).

http://rosemann.salon24.pl/458106,mozecie-liczyc-na-przyjaciol-czyli-niewielka-wartosc-marty-ka

„Zapamiętajcie sobie radę którą dziś wam wszystkim dam
Możecie liczyć na przyjaciół, pomogą wam”

W zasadzie nie mam pojęcia w jakim celu akurat teraz dziennikarze „Superekspresu” postanowili odgrzebać sprawę z roku 2007, kiedy Marta Kaczyńska rozstała się z pierwszym mężem i całkiem wyrzuciła go z życia swojego i swojej rodziny. Może uznano, że akurat teraz z jakiegoś powodu mogłaby stanowić jakieś zagrożenie dla kogoś, kogo czy to gazeta, czy jej naczelni czy też konkretni dziennikarze lubią lub poważają. A może, w związku z powyższym, jest też to działanie wyprzedzające ewentualną jej reakcję na sprawę skandalu ze zdjęciami smoleńskimi. Jakiś pozew przeciwko „pełnemu odpowiedzialności” Premierowi na przykład? W każdym razie poczuli taką potrzebę i sprawę podrążyli tu i tam. I wydrążyli. Jeśli mają taką wolę, mają takie prawo. Jak mniemam, już dziś może jutro dla niektórych (mogę strzelać nawet o których „niektórych” może chodzić) stanie się lub już stało to tematem najistotniejszym, którym będą testować „pisowską hipokryzje” i parę innych paskudnych cech oponentów. Też mają prawo do tego.
Po prostu rzecz w sam raz dla naszego politycznego, obyczajowego i towarzyskiego magla.

Jednak w sprawie jest też coś, co wykracza poza wątpliwą powagę tematu. I w odróżnieniu od błahości całej reszty stanowi naprawdę punkt wyjścia do poważnych pytań i wątpliwości.

Okazuje się, że w swej dociekliwości i chęci drążenia żurnaliści „Superekspresu” dotarli do informacji odnoszących się do sprawy związanej z zaprzeczeniem ojcostwa pierwszej córki Marty Kaczyńskiej. Źródłem ich informacji była pani Barbara Skibicka, szefowa prokuratury rejonowej w Sopocie. Ponoć udzieliła wspomnianych informacji powołując się na przepisy ustawy o dostępie do informacji publicznej. Ja tu pomijam dociekanie na jakiej zasadzie i od którego momentu szczegóły sprawy jakiejś pani podważającej ojcostwo jakiegoś pana stają się „informacją publiczną”. Choć nie ukrywam, korci mnie by udać się do najbliższej rejonowej prokuratury i z takim samym uzasadnieniem poprosić o szczegóły podobnych spraw. Korci mnie to szczególnie dlatego, że ciekaw jestem niezmiernie jakimi słowy zostanę z tej instytucji przegnany. Czy będzie to prawniczy żargon, groźba czy obelga. A może taki koktajl wszystkiego po trochu.

Tyle, że w rzeczonej sprawie mamy do czynienia nie z „do najbliższą rejonowa prokuraturą” tylko z jedną z prokuratur trójmiejskich. Od jakiegoś czasu każda nazwa związana z „trójmiejskim wymieram sprawiedliwości” może kojarzyć się niczym jakieś tajemne zaklęcie z tandetnej gry RPG. Wcielasz się w jakiegoś, dajmy na to, asasyna, latasz tu i tam a jak ci na drodze ktoś stanie, rzucasz „prokuratura rejonowa w Sopocie” i ork czy inny równie paskudny stwór znika jak smagnięty magią.

Można sobie kpić do woli ale sprawa jest poważna. Trudno nie mieć wrażenia, że tam, nad wiadomą zatoką reguły, którymi kierują się niektóre instytucje ustalane są gdzie indziej i przez kogoś innego niż być powinny i są ustalane dla całej reszty.
Nie wiem czemu ale pierwsze skojarzenie, jakie mi się nasunęło gdy przeczytałem o szczególnej życzliwości, z jaką pani szefowa prokuratury potraktowała dziennikarzy… Jakże ona odbiega od tej, którą popisał się na przykład pan rzecznik MSZ. Aż trudno uwierzyć, ze to jest to samo państwo i jego „korpus urzędniczy”.

Tak więc skojarzenie, jakie mi się nasunęło gdy przeczytałem o szczególnej życzliwości, z jaką pani szefowa prokuratury potraktowała dziennikarzy dotyczyło  innej wypowiedzi na temat Marty Kaczyńskiej. „Nie znam jej, nie wiem czy ma ukryte talenty. Ale jeżeli wychowywała się w pobliżu tamtych dwóch, to obawiam się, że jej wartość jest niewielka"**

Jeśli zestawić słowa Lecha Wałęsy, bo to on rzecz jasna jest taki przenikliwy w ocenie cudzych dzieci a przy ocenie swoich najpewniej cierpi na „pomoroczność jasną”,  i czyny pani Barbary Skibickiej, szefowej prokuratury rejonowej w Sopocie można uznać, że znakomicie się uzupełniają. Jak śrubka z nakrętką nieomal. Jedna z moich ukochanych Ukochanych z przeszłości o takich sytuacjach, w których coś musiało się zdarzyć by spełniło się to, co chciała, zwykła mawiać „mówisz i masz”. Zatem „mówisz i masz” Lechu Wałęso. Mówisz i masz od pani Barbary Skibickiej.

Czyn pani Barbary Skibickiej, szefowej prokuratury rejonowej w Sopocie, wpisujący się niewątpliwie w osobliwy etos „trójmiejskiego wymiaru sprawiedliwości” uparcie nasuwa mi frazę z tekstu Stanisława Staszewskiego o legendarnej „Celinie”, którą na początku przytoczyłem. Bo tak wygląda, że w relacjach, w których z jednej strony pojawiają się niekwestionowane „postaci” z Trójmiasta a z drugiej ów „trójmiejski wymiar sprawiedliwości” bez wątpienia „postaci” mają dobrze. Bo „Zapamiętajcie sobie radę którą dziś wam wszystkim dam. Możecie liczyć na przyjaciół, pomogą wam”.

Trudno powiedzieć czy pani Skibicka tak z dobrego serca, z przyzwyczajenia czy z innych powodów. Ale trudno zaprzeczyć, że jej „trójmiejska spolegliwość” powinna budzić zainteresowanie. Podobnie zresztą jak działania jej kolegów z gremium zajmującego się sprawami dyscyplinarnymi urzędników takich jak ona. Czy i w tym przypadku jakiś potencjalny tekst o przyjaciołach, na których można liczyć będzie stosownym komentarzem, nie wiem. Ale naprawdę nie zdziwiłbym się. Z czegoś przecież wzięła się specyficzna interpretacja „ustawy o dostępie do informacji publicznej” zastosowana przez panią prokurator. Jak dla mnie z pobłażliwości wobec takich właśnie numerów jak ten jej.
--
Pozdrawiam!
Andrzej Zbierzchowski

Strzeżcie się kwasu faryzeuszy. Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome.
Dlatego wszystko, co powiedzieliście w mroku, w świetle będzie słyszane, a coście w izbie szeptali do ucha, głosić będą na dachach.
(Łk 12,1-3).

Data: 2012-10-26 23:07:04
Autor: u2
No dobra - to posiedmy w maglu. Kaczyska...
W dniu 2012-10-26 21:08, Andrzej Zbierzchowski pisze:
...czyli jak trjmiejski wymiar sprawiedliwoci (sic!) z wraliwych
danych osobowych robi informacj publiczn. Tak, tak, ten sam od sdziw
na telefon.


Znaczy sie na pomorzu we wladzach same debile :-)

Data: 2012-10-27 11:59:24
Autor: Andrzej Zbierzchowski
No dobra - to posiedmy w maglu. Kaczyska...
W dniu 2012-10-26 23:07, u2 pisze:
Znaczy sie na pomorzu we wladzach same debile :-)

Wprost przeciwnie. Same kute na cztery nogi i wiedzce skd wieje wiatr cwaniaki.
--
Pozdrawiam!
Andrzej Zbierzchowski

Strzecie si kwasu faryzeuszy. Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszo na jaw, ani nic tajemnego, co by si nie stao wiadome.
Dlatego wszystko, co powiedzielicie w mroku, w wietle bdzie syszane, a cocie w izbie szeptali do ucha, gosi bd na dachach.
(k 12,1-3).

Data: 2012-10-27 12:09:52
Autor: u2
No dobra - to posiedmy w maglu. Kaczyska...
W dniu 2012-10-27 11:59, Andrzej Zbierzchowski pisze:
W dniu 2012-10-26 23:07, u2 pisze:
Znaczy sie na pomorzu we wladzach same debile :-)

Wprost przeciwnie. Same kute na cztery nogi i wiedzce skd wieje wiatr
cwaniaki.

No nie, debile. Ludzie sie w koncu wkurza na korupcje i nepotyzm we
wladzach, bo wiekszosc to nie sa kolesie z pelobandy.

Data: 2012-10-27 13:11:14
Autor: Andrzej Zbierzchowski
No dobra - to posiedmy w maglu. Kaczyska...
W dniu 2012-10-27 12:09, u2 pisze:
W dniu 2012-10-27 11:59, Andrzej Zbierzchowski pisze:
W dniu 2012-10-26 23:07, u2 pisze:
Znaczy sie na pomorzu we wladzach same debile :-)

Wprost przeciwnie. Same kute na cztery nogi i wiedzce skd wieje wiatr
cwaniaki.

No nie, debile. Ludzie sie w koncu wkurza na korupcje i nepotyzm we
wladzach, bo wiekszosc to nie sa kolesie z pelobandy.

Wikszo jest na rcznym sterowaniu. Przypominam, e wprowadzony w 1989 parytet ma sie do dzi swietnie :)

--
Pozdrawiam!
Andrzej Zbierzchowski

Strzecie si kwasu faryzeuszy. Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszo na jaw, ani nic tajemnego, co by si nie stao wiadome.
Dlatego wszystko, co powiedzielicie w mroku, w wietle bdzie syszane, a cocie w izbie szeptali do ucha, gosi bd na dachach.
(k 12,1-3).

Data: 2012-10-27 14:32:56
Autor: u2
No dobra - to posiedmy w maglu. Kaczyska...
W dniu 2012-10-27 13:11, Andrzej Zbierzchowski pisze:
No nie, debile. Ludzie sie w koncu wkurza na korupcje i nepotyzm we
wladzach, bo wiekszosc to nie sa kolesie z pelobandy.

Wikszo jest na rcznym sterowaniu. Przypominam, e wprowadzony w 1989
parytet ma sie do dzi swietnie

No nie do konca ten parytet byl zachowany. W koncu rzadzilo juz LSD, no
i krotko PiS.

Ale najgorsze rzady sa wlasnie z nocnej zmiany, to rzeczywiscie debile z
wrazej agentury.

Data: 2012-10-27 16:29:24
Autor: Andrzej Zbierzchowski
No dobra - to posiedźmy w maglu. Kaczyń ska...
W dniu 2012-10-27 14:32, u2 pisze:
No nie do konca ten parytet byl zachowany. W koncu rzadzilo juz LSD, no
i krotko PiS.

Zachowany w 100%. Zwróć uwagę na wyniki wszystkich kolejnych wyborów od 1989 roku - Zawsze SLD/PSL/UD/KLD (bo to wszystko jedna klika) i kanapy pokrewne mają ok 70% lub więcej podczas gdy spadkobiercy PC dobiają w porywach do 30. W 2005 zaszła sytuacja wyjątkowa - masa ludzi po prostu nie pofatygowała się do urn, a ci co głosowali podzielili się na głosujących albo na POPiS albo przeciw niemu - stąd dosyć przypadkowy wynik wyborów.

Po prostu słuzby nie dopilnowały. Ale parytet sie trzyma - 70-30 dla postkomuny. I bez wstrząsu, jakiejś olbrzymiej katastrofy która ludziom otworzy oczy nie ma szans na jakiekolwiek realne zmiany. Zmiany, jeśli jakieś zajdą będą czysto formalne, zgodnie z zasadą - wiele trzeba zmienić aby wszystko było jak dawniej.

Ale najgorsze rzady sa wlasnie z nocnej zmiany, to rzeczywiscie debile z
wrazej agentury.

Otóz to. Ciągle tej samej agentury. Polecam:

„Opinię publiczną trudno było zmusić, żeby identyfikowała się z Bermanem, Mincem i Zambrowskim. Rzecz aranżowano więc tak, żeby się zaczęła identyfikować z Morawskim i Matwinem. Grupa ma wciąż w swoim ręku cenzurę, prasę i posłusznych pisarzy. Cenzura i redakcje dostają jak najbardziej liberalne wytyczne i w prasie zaczynają się pojawiać jeden po drugim odważne, reformatorskie, konsekwentnie demokratyczne artykuły, polemiki i felietony Jerzego Putramenta, Adama Schaffa, Stefana Arskiego, Zbigniewa Mitznera, Edmunda Osmańczyka, Henryka Korotyńskiego i wielu innych. Opinia publiczna zaczyna widzieć, że może liczyć na intelektualistów partyjnych. Nawet jeżeli w przeszłości błądzili, to dziś, gdy zrozumieli swoje błędy, odważnie i bez wahań piszą prawdę.”

http://niniwa2.cba.pl/jedlicki_chamy_i_zydy.htm

Tekst z 1962 roku a czyta sie jak o czyms z wczoraj...
--
Pozdrawiam!
Andrzej Zbierzchowski

Strzeżcie się kwasu faryzeuszy. Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome.
Dlatego wszystko, co powiedzieliście w mroku, w świetle będzie słyszane, a coście w izbie szeptali do ucha, głosić będą na dachach.
(Łk 12,1-3).

Data: 2012-10-27 16:40:17
Autor: u2
No dobra - to posiedmy w maglu. Kaczyska...
W dniu 2012-10-27 16:29, Andrzej Zbierzchowski pisze:

Po prostu suzby nie dopilnoway. Ale parytet sie trzyma - 70-30 dla
postkomuny. I bez wstrzsu, jakiej olbrzymiej katastrofy ktra ludziom
otworzy oczy nie ma szans na jakiekolwiek realne zmiany. Zmiany, jeli
jakie zajd bd czysto formalne, zgodnie z zasad - wiele trzeba
zmieni aby wszystko byo jak dawniej.

No nie, LSD to prawdziwa postkomuna. Reszta to agentura, w przypadku
pelomafii wraza agentura.



Ale najgorsze rzady sa wlasnie z nocnej zmiany, to rzeczywiscie debile z
wrazej agentury.

Otz to. Cigle tej samej agentury.

Sa pewne niuanse, jest agentura szwabska, ktora obecnie rzadzi na spolke
z agentura sowiecka. Jest zainstalowany w MSZ agent jankesow i brytoli.
W MF jest zainstalowany agenciak brytoli i miedzynarodowej zydowskiej
finansjery.

Data: 2012-10-27 18:37:02
Autor: Andrzej Zbierzchowski
No dobra - to posiedźmy w maglu. Kaczyń ska...
W dniu 2012-10-27 16:40, u2 pisze:
Sa pewne niuanse, jest agentura szwabska, ktora obecnie rzadzi na spolke
z agentura sowiecka. Jest zainstalowany w MSZ agent jankesow i brytoli.
W MF jest zainstalowany agenciak brytoli i miedzynarodowej zydowskiej
finansjery.

Ludzie jankesów i mossadu to PiS. Dlatego PiS jesczze nie jest zmieciony ze sceny politycznej. Reszta to ludzie sowietów i STASI. Polecam:

http://www.youtube.com/watch?v=szRic-f2ypk
--
Pozdrawiam!
Andrzej Zbierzchowski

Strzeżcie się kwasu faryzeuszy. Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome.
Dlatego wszystko, co powiedzieliście w mroku, w świetle będzie słyszane, a coście w izbie szeptali do ucha, głosić będą na dachach.
(Łk 12,1-3).

Data: 2012-10-27 19:37:03
Autor: u2
No dobra - to posiedmy w maglu. Kaczyska...
W dniu 2012-10-27 18:37, Andrzej Zbierzchowski pisze:
Ludzie jankesw i mossadu to PiS. Dlatego PiS jesczze nie jest zmieciony
ze sceny politycznej. Reszta to ludzie sowietw i STASI. Polecam:

http://www.youtube.com/watch?v=szRic-f2ypk


Zrozumiale, ze przewrot w 1980 byl inspirowany i kontrolowany przez
esbecje. Chodzilo o przejecie wladzy przez jeruzela i spolke.

A ze troche to przeroslo esbekow, to inna sprawa :-)

Data: 2012-10-27 19:40:10
Autor: Andrzej Zbierzchowski
No dobra - to posiedźmy w maglu. Kaczyń ska...
W dniu 2012-10-27 19:37, u2 pisze:
A ze troche to przeroslo esbekow, to inna sprawa :-)

Nie przerosło. Wspólnie z towarzyszami radzieckimi i niemieckimi przeprowadzono akcję perfekcyjnie.

--
Pozdrawiam!
Andrzej Zbierzchowski

Strzeżcie się kwasu faryzeuszy. Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome.
Dlatego wszystko, co powiedzieliście w mroku, w świetle będzie słyszane, a coście w izbie szeptali do ucha, głosić będą na dachach.
(Łk 12,1-3).

Data: 2012-10-27 19:45:44
Autor: u2
No dobra - to posiedmy w maglu. Kaczyska...
W dniu 2012-10-27 19:40, Andrzej Zbierzchowski pisze:
W dniu 2012-10-27 19:37, u2 pisze:
A ze troche to przeroslo esbekow, to inna sprawa :-)

Nie przeroso. Wsplnie z towarzyszami radzieckimi i niemieckimi
przeprowadzono akcj perfekcyjnie.



No nie, bezpieczniaki zrobili to swoimi rekoma. I dlatego akcja spalila
praktycznie na panewce. Nie przewidzieli reakcji ludu, musieli podrzucic
bolka do stoczni :-)

Data: 2012-10-27 19:50:52
Autor: Andrzej Zbierzchowski
No dobra - to posiedźmy w maglu. Kaczyń ska...
W dniu 2012-10-27 19:45, u2 pisze:
du, mus

Ważniejsi byli, Bolek to pikuś. Polecam wspominki Kuczyńskiego z 1983 roku.
--
Pozdrawiam!
Andrzej Zbierzchowski

Strzeżcie się kwasu faryzeuszy. Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome.
Dlatego wszystko, co powiedzieliście w mroku, w świetle będzie słyszane, a coście w izbie szeptali do ucha, głosić będą na dachach.
(Łk 12,1-3).

Data: 2012-10-27 19:52:02
Autor: Andrzej Zbierzchowski
No dobra - to posiedźmy w maglu. Kaczyń ska...
W dniu 2012-10-27 19:45, u2 pisze:
[ciach!]

Link: http://kuczyn.com/papers/sluzba/droga_20051010.pdf
--
Pozdrawiam!
Andrzej Zbierzchowski

Strzeżcie się kwasu faryzeuszy. Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome.
Dlatego wszystko, co powiedzieliście w mroku, w świetle będzie słyszane, a coście w izbie szeptali do ucha, głosić będą na dachach.
(Łk 12,1-3).

Data: 2012-10-27 20:11:28
Autor: u2
No dobra - to posiedźmy w maglu. Kaczyń ska...
W dniu 2012-10-27 19:52, Andrzej Zbierzchowski pisze:
W dniu 2012-10-27 19:45, u2 pisze:
[ciach!]

Link: http://kuczyn.com/papers/sluzba/droga_20051010.pdf


ęłęóTekst ten napisałem w roku 1983 w podparyskim miasteczku Sartrouville, w
którym osiadłem z rodziną na siedem lat. Opisuje on w jaki sposób w Stoczni
Gdańskiej znalazłem się ja oraz inni eksperci, którzy, jako Komisja
Ekspertów
Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, doradzali Lechowi Wałęsie i MKS-owi.
Waldemar Kuczyński.
DROGA DO STOCZNI GDAŃSKIEJ.
W sobotę 23 sierpnia 1980 r., wracając koło szóstej po południu do domu,
zauważyłem w
uliczce niedaleko bloku pomarańczowego Fiata z czterema mężczyznami w
środku.
Zauważyłem go dzięki nawykowi popatrywania za siebie i zwracania uwagi na
samochody ruszające za mną, jadące za mną zbyt długo lub stojące z
ludźmi w środku,
jak ten. Bezpieka! Ale na kogo ta przyczajona "pluskwa" poluje? Na mnie?
Ja wracam
bez "ogona". Więc może nie na mnie? W tych latach ruch opozycyjny był
już tak duży, że
nie znaliśmy się wszyscy między sobą i w osiedlu mógł być ktoś z
naszych, o kim nie
wiedziałem. Minąłem samo- chód i nikt z niego za mną nie poszedł, ale to
jeszcze nie był
test. Śledzono mnie dostatecznie często, by niektóre metody rozpoznać, a
mieszkając tu
od lat, dobrze odkryłem sposób rozlokowania obserwatorów i samochodów, kiedy
nakładano mi obstawę. W miejscu, skąd widać klatkę schodową, stawiano
"piechura" z
radiotelefonem, który zawiadamiał, czy wszedłem do domu i czy z niego
wychodzę.
Piechur był niewidoczny, ale był, bo gdy wyjeżdżałem samochodem, wówczas
z tej
uliczki, jakbyśmy byli związani nicią, wyjeżdżał pierwszy samochód ekipy
inwigilacyjnej. Drugi wyjeżdżał z uliczki równoległej, dwieście metrów
dalej wzdłuż
ruchu ulicznego. Podjeżdżając do niej, widziałem go zwykle tam
stojącego. Nikt więc
teraz nie musiał wysiadać i iść za mną.
Podchodząc do domu, nie wiedziałem, że tego dnia pojawił się szczególny
powód
nałożenia mi obstawy. Oczywisty był powód ogólny: potężny strajk na
Wybrzeżu i
rosnące z godziny na godzinę napięcie w kraju; nadzieja i odwaga, ale
także niepokój i
niepewność. Nie wydawało mi się jednak, aby z tego tylko powodu zaczęto
mnie śledzić.
Choć więc nie wątpiłem, że ta mandarynka włoskiej licencji jest na
usługach bezpieki, to
nie przejąłem się jej obecnością. W tych zresztą czasach gierkowskiej
koegzystencji z
opozycją posiadanie obstawy nie przestraszało tak, jak na przykład po
roku 1968. Wtedy
mogło być nawet początkiem długawej odsiadki w więzieniu, podczas gdy od
roku 1976 -
poza kilkoma uwięzieniami na parę miesięcy - można było oczekiwać rewizji,
przesłuchania i ewentualnie "posadzenia na cztery osiem" (48 godzin). Do
takich represji
już przywykliśmy i właściwie zostały one przez opozycję zaakceptowane
jako element
niepisanego traktatu o współistnieniu. Do czterdziestu ośmiu godzin nie
awanturowano
się o zatrzymanych, a posiada- nie w biografii takich kontaktów z SB
było nawet
uważane za atrybut dżentelmena czy damy opozycyjnej.
Po wejściu do mieszkania Halina - moja żona - popatrzyła na mnie tak, że
od razu
domyśliłem się ważnej wiadomości. Spojrzała wesoło, więc i wiadomość
była dobra. I
jeszcze taka mina, gdy patrzy się na kogoś ważnego. "Waldek, wzywa cię
stocznia" -
powiedziała trochę z namaszczeniem, które miało być żartobliwe, ale
zabrzmiało
poważnie. Waga informacji odebrała żartobliwemu tonowi żartobliwą
wymowę. Miałemwrażenie, że jest dumna, że wezwanie "Stamtąd" trafiło do
naszego mieszkania.
Widziałem radość, że przekazuje mi tę informację pierwsza. Wiadomość
była tak
szokująca, że zderzyła się z moją wyobraź- nią. Wiedziałem, że Tadeusz
Mazowiecki i
Bronisław Geremek dotarli do Stoczni, ale przecież oni pojechali w misji
symbolicznej,
żadnej innej. Mieli zawieźć strajkującym "List 64", ogłoszony 20
sierpnia i przez swoją
obecność podkreślić solidarność z nimi, zadeklarowaną w Liście. Tak tę misję
pojmowałem i sądziłem, że tak pojmowali ją inni. I pewno słusznie, choć
po tych
pragmatycznych głowach mogły snuć się nadzieje dalej idące. Ale w chwili
wyjazdu
chyba nie konkretne pomysły i zamiary.
- Nie wygłupiaj się Halina, tylko mów o co chodzi - powiedziałem
zniecierpliwiony.
- Nie wygłupiam się, mówię serio. Był Szymon Jakubowicz i powiedział, że
jutro rano
lecicie do Gdańska samolotem rządowym, z gwarancją bezpieczeństwa i że
masz o ósmej
przyjechać do Artura Hajnicza, u którego będzie na ten temat zebranie.
Stałem obok stołu, opierając o niego rękę i byłem ogłuszony. Ogłuszony
zalewem
odczuć, takich myśli embrionalnych, które dopiero muszą się
ukształtować, a tu nie
mogły, bo było ich za wiele naraz. Byłbym nieszczery mówiąc, że zew z
Gdańska wy-
wołał we mnie jedynie ładne reakcje. Pierwszą był strach. "Nie jedź tam,
nie jedź" -
krzyczał we mnie jakiś głos. Bałem się narastającej lawiny wydarzeń, nie
pierwszy
zresztą raz od wybuchu fali strajkowej w początku lipca. Bałem się o
siebie i rodzinę. Ale
także o "Polskę KOR-owską", Polskę niezależnej prasy, wydawnictw, kursów
naukowych, łagodnej represji policyjnej. Polskę, w której realizował się
unikalny układ
koegzystencji władzy z ruchem opozycyjnym, wcale niemałym, wpływającym na
poczynania rządzących, odświeżającym życie publiczne, wyprostowującym
ludzi, ale za
słabym, by samodzielnie zagrozić systemowi. Polskę, której pięć lat było
dla mnie wtedy
najlepszym okresem w życiu. Ta delikatna równowaga rozpadała się teraz z
dnia na
dzień. Polska KOR-owska odchodziła w przeszłość. Więcej, miałem
poczucie, że ginie,
że nadchodzi zawierucha, która pochłonie wszystko, co stworzono w
ostatnich latach i
zostawi gołe pole, na którym za jakiś czas ktoś znów zacznie coś
majstrować.
Wkrótce po strajku lubelskim odbyło się zebranie części KOR-u i jego
współpracowników na temat sytuacji i działań Powiedziałem wtedy, że
byłoby najlepiej,
gdyby strajki wygasły, ponieważ wstrząsnęły już systemem dostatecznie,
by wytrącić go z
marazmu, a jeszcze mu nie zagroziły. Jeżeli natomiast to się stanie,
będziemy mieli
dramat i regres zamiast postępu. Moje poglądy nikogo oczywiście nie
przekonały, a z
perspektywy sam uważam je za błędne. Dramat co prawda przeżyliśmy, ale w
rzeczywistość krajową i świadomość społeczną wszczepione zostało wiele
nowych
pierwiastków, które nie pozwolą cofnąć społeczeństwa do zniewolenia, jak
za Gomułki i
Gierka. Tak to oceniam dziś. Wtedy jednak moje pragnienia kierowały się
dość wyraźnie
pod prąd nadchodzącej rewolucji. I z takim podkładem psychicznym
dosięgnęło mnie
wezwanie z Gdańska. Zapraszało do oka cyklonu w chwili, gdy pragnąłem
znaleźć
spokojną przystań. Teraz musiałem się przełamać, bo wiedziałem, że tam
pojadę. Od
początku, jak tylko usłyszałem wiadomość. To było wezwanie nie do
odrzucenia. To był
rozkaz, poparty sankcją moralną, gorszą od wszystkich niebezpieczeństw
centralnego
wtedy miejsca w Polsce, jakim była sala BHP w Stoczni Gdańskiej. W tej
potrzebiemusiało się stanąć. W potrzebie setek tysięcy strajkujących na
Wybrzeżu i milionów w
głębi kraju, dojrzewających do strajku z godziny na godzinę. W potrzebie
ludzi, którzy
odważyli się upomnieć o rzeczy ważne a nieobecne w realiach krajowych, o
wolność
słowa, suwerenność społeczeństwa i demokratyzację państwa. O te
wartości, których brak
kaleczy, bo skazuje na życie z kompleksem niewolnika. O to, czego
nieobecność
doświadczałem sam od dwudziestu lat, gdy popadłem w konflikt z systemem.
Odmowa
byłaby zaprzaństwem, kapitulacją wobec lękowej mentalności, jaką tak
zwany socjalizm
realny zaszczepia w każdym, kto żyje w jego zasięgu, przyznaniem, że to,
przeciw czemu
byłem, jest nieprzezwyciężalne nie tylko na zewnątrz, lecz we mnie
samym, przyznaniem
w sytuacji decydującej. Testem. Oblać go, znaczyło oblać dwadzieścia lat
własnej
przeszłości i resztę, która została.
Pamiętam z grudnia 1970 roku zdjęcie opublikowane w „Żołnierzu
Wolności”. Para
młodych, sympatycznych ludzi. Ona w kurtce i spodniach marynarskiego
kroju. Przez
rękę przewieszone jakieś odzienie, mógł być to jej płaszcz. On bez
spodni, w marynarce i
wychodzącej spod niej koszuli. W ręce pewno te spodnie i także płaszcz.
Pod zdjęciem
podpis: "Osobnicy z marginesu społecznego z towarami zagrabionymi w sklepach
gdańskich". Patrzyłem na nich jak urzeczony. Naszą świadomość w 1970
roku określała
pamięć o zdławionym powstaniu robotników poznańskich. Parę miesięcy po nim
przyszedł Październik 1956 roku, ale zostało przekonanie, że we
frontalnym, siłowym
starciu z władzą się przegrywa. A ci z Wybrzeża wygrali i to było
wydarzenie z trudem
mieszczące się w głowie. Przez to zderzenie faktu ze świadomością
robotnicy Gdańska i
Szczecina jawili się nam w Warszawie, niespokojnej ale bojaźliwej,
ciągle tkwiącej przed
Grudniem, jako ludzie z innego, lepszego materiału. Podziwialiśmy ich
czyn, aleśmy ich
nie widzieli. Tkwili za dymną zasłoną prasy i telewizji. I oto teraz
patrzyłem w twarze
pary gdańskich "kosmitów". Nie wiem, kim byli i w jakich okolicznościach ich
schwytano. Dla mnie nie byli rabusiami, lecz twarzą bałtyckiej rewolty.
W tę sobotę, pól
pokolenia od tamtych wydarzeń obserwowanych z daleka, wzywano mnie, bym
dopomógł jej "drugiej zmianie". Twarze z „Żołnierza Wolności” stały mi w
oczach.
Gdzieś pod warstwą lęku poczułem nieprawdopodobną satysfakcję, że "to"
trafiło na
mnie, że wezmę udział w tej walce.
Wieczorem jechałem do Hajnicza. Ubecka mandarynka o dziwo została na
miejscu.
Myślałem o robocie, która nas czekała, o roli, jakiej nikt nie zagrał w
historii socjalizmu
realnego na tej ogromnej połaci kuli ziemskiej, a myśmy mieli to zrobić.
Sądziłem wtedy,
że będąc wszystkimi sympatiami po robotniczej stronie, staniemy się
jednak swoistymi
mediatorami w konflikcie. Idea ekspertów strajkowych wisiała co prawda w
powietrzu
już przed strajkiem gdańskim. Nie pojawiła się dzięki inteligencji, lecz
przez to, że ruch
strajkowy, dojrzewając politycznie, prze- chodząc od rewindykacji
płacowych do bardziej
skomplikowanych postulatów ekonomicznych i instytucjonalnych, napotkał
barierę
kwalifikacji. Odczuł potrzebę fachowej porady. Pierwsi zgłosili ją
robotnicy z Ursusa,
chcący utrwalić strukturę strajkową w postaci niezależnej Komisji
Robotniczej. Wśród
postulatów Komisji był dodatek drożyźniany, koncepcja automatycznego
weryfikowania
płac zależnie od wzrostu kosztów utrzymania. Zbigniew Bujak, szef
strajkowy "Ursusa",
chciał mieć ją skonsultowaną z ekonomistami. Eksperci czekali więc już w
przed- pokoju
rewolucji. Ale wtedy byłem bardziej pod wpływem logiki "Listu 64" z 20
sierpnia, w
którym autorzy, solidaryzując się na gruncie wartości z robotnikami, na
płaszczyźniepragmatyczno-politycznej apelowali do obu stron o
zapobieżenie eskalacji konfliktu i
wzywali rząd do negocjacji z Międzyzakładowymi Komitetami Strajkowymi.
List był
więc w niektórych sformułowaniach wyrazem intencji mediacyjnych. To było
oczywiste,
ponieważ opracowany został przez środowiska TKN, DiP, KiK, które mniej
lub bardziej
zdecydowanie uprawiały opozycję wobec władz i systemu, lecz nie
cechowały się
radykalizmem. Postawy mediacyjne były więc tu popularne. Okazało się
jednak szybko,
że rewolucja w fazie strajkowej erupcji nie zgłasza zapotrzebowania na
taką rolę, że w
starciu dwu potężnych sił nie ma miejsca dla mediujących jednostek, choćby
rozporządzały najwspanialszymi intelektami, że trzeba wybrać dla siebie
stronę i dopiero
wybrawszy ją, opowiedziawszy się za nią, zrozumiawszy granice swobody,
można zrobić
coś, by strony wyszły ze zwarcia kompromisem. Później, po powstaniu
"Solidarności",
mediatorzy odegrali pewną rolę w rozładowywaniu sytuacji konfliktowych.
Największym
sukcesem była akcja Stefana Bratkowskiego na rzecz uwolnienia Jana
Narożniaka i Piotra
Sapieły aresztowanych w końcu listopada 1980 r. w związku z powielaniem
w lokalu
Zarządu Regionalnego NSZZ "Solidarność" Mazowsze tajnej instrukcji
prokuratora
generalnego o metodach walki z opozycją. Inne mediacje miały drugorzędne
znaczenie.
Bardziej skuteczna była działalność ludzi kompromisu, identyfikujących
się z którąś ze
stron. To doświadczenie dopiero musieliśmy zdobyć. Zdobyliśmy je - jedni
łatwiej, inni
trudniej - znalazłszy się wewnątrz strajku, w polu działania jego praw i
psychologii. Jacek
Kuroń powiedział kiedyś, że tylko ten uważa, iż strajkiem można łatwo
manipulować, kto
nie widział go na oczy. Wtedy, w wigilię wyjazdu do stoczni, byliśmy
jeszcze w kręgu
nieco megalomańskiego mitu o skuteczności wpływania słowem - to znaczy
instrumentem naszego środowiska - na świadomość i zachowania społeczne.
Pierwsze
doświadczenia ze strajkiem nauczyły nas pokory i zrozumienia swego miejsce.
Myślałem i o tych "gwarancjach bezpieczeństwa" i "rządowym samolocie".
Trochę to
uspokajało. Trochę, bo jeśli nawet takie zapewnienia dano, to mogły być
od ręki cofnięte.
Ale nie to mnie zajmowało. Gwarancje dla ludzi jadących pomagać drugiej
stronie, dla
ludzi od lat z systemem skłóconych, których jeszcze dwa dni wcześniej
zatrzymywała
Służba Bezpieczeństwa i robiła rewizje w ich mieszkaniach, to był
fenomen nie z tej
socjalistycznej realności, świadectwo zmian zapowiadających postawienie
świata, w
którym żyliśmy, na głowie. Po prostu bajka. Od perspektyw ponurych
podziemi Pałacu
Mostowskich do gwarancji bezpiecznej podróży pod skrzydła Wałęsy i to
wszystko na
przestrzeni dwu dni. Mózg się gotował.
U Hajnicza zastałem poza nim: Tadeusza Kowalika, Bohdana Cywińskiego,
Andrzeja
Wielowieyskiego, Szymona Jakubowicza, Ryszarda Bugaja, Adama Kerstena.
Wszyscy
byli pod wrażeniem wiadomości, którą tego dnia przekazał telefonicznie
Kowalikowi
Bronisław Geremek ze stoczni gdańskiej, choć nie wiem, czy reagowali
podobnie jak ja,
czy inaczej. Geremek powiedział, że konieczny jest przyjazd do stoczni
kilku osób, które
dopomogłyby MKS-owi w rokowaniach z Komisją Rządową, jako eksperci. Wzywani
byli oprócz Kowalika: Cywiński, Wielowieyski, Jadwiga Staniszkis i ja.
Jadwigi wśród
nas nie było, bo tego dnia wyruszyła samodzielnie samochodem do Gdańska.
Geremek
powiedział też, że potrzebny jest prawnik i dał w tej sprawie wolną rękę
Kowalikowi.
Jego wybór padł na docenta L. K. i okazał się niefortunny. Po
przyjeździe do stoczni L.
K. zorientował się, że mamy być doradcami strony robotniczej, a nie
mediatorami.
Dotarło do niego - jak i do nas - że postulat pierwszy, stworzenia
Wolnych ZwiązkówZawodowych jest najważniejszy. Nie zamierza się od niego
odstąpić, nie stanowi on
elementu przetargowego do odpuszczenia. W tej sytuacji L. K.
zrezygnował. Zastąpił go
z powodzeniem przybyły wkrótce prof. Jerzy Stembrowicz, a także prof.
Andrzej
Stelmachowski i mecenas Jan Olszewski. Bronek dodał, że mamy gwarancję
bezpieczeństwa i zarezerwowane bilety na poranny samolot w niedzielę.
Wiadomość o
rządowym samolocie okazała się bajką, słojem, w jakie obrasta informacja,
przekazywana z ust do ust. Wkrótce okazało się, że bajka jest bogatsza.
O tym, jak doszło
do telefonu Geremka, dowiedziałem się już w stoczni, a dalszych
szczegółów dopiero
podczas wieczornych odtwarzań wydarzeń w Jaworzu, obozie internowania.
Robiliśmy to
w stałym gronie. Opowiadali Mazowiecki i ja, a po przywiezieniu w końcu
stycznia 1981
r. Geremka i Andrzeja Celińskiego, także oni. Wyciągali z nas zwierzenia
Jerzy Jedlicki,
Andrzej Drawicz, Aleksander Małachowski i Stefan Amsterdamski. Gdy
opuszczałem
Jaworze, doszliśmy do konfliktu rejestracyjnego w listopadzie 1980 r.,
zyskując sobie
przy okazji wśród kolegów, nie uczestniczących w tych wykopaliskach,
ironiczną i
nieszacowną ksywę "Biura Politycznego". Ale to się przydało, odświeżyło
pamięć.
Pozwoliło rozkleić trochę faktów sprasowanych przez ogrom wydarzeń tego
wielkiego
półtorarocza.
Mazowiecki i Geremek dotarli do stoczni bez większych kłopotów w sobotę
23 sierpnia
rano. Mieli jakieś drobne trudności ze strażą robotniczą przy wejściu,
ponieważ
stoczniowcy starali się zapobiec przenikaniu do wewnątrz osób
niepożądanych, a oni byli
nie znani. Potem zaprowadzono ich do Wałęsy. Powiedzieli, że
przyjeżdżają z Warszawy
i przywożą list 64 intelektualistów, solidaryzujących się ze strajkiem.
Lech przyjął ich
bardzo życzliwie, lecz sarn list nieco zbagatelizował. Powiedział coś w
tym rodzaju:
"Tak, tak my już wiemy o tym liście z «Wolnej Europy», ale co
moglibyście zrobić dla
nas tak konkretnie?"
Od czwartku 21 sierpnia sytuacja się zmieniła. Tego dnia Barcikowski
podjął rozmowy z
MKS Szczecin na temat tamtejszych 36 postulatów. W piątek rano „Głos
Wybrzeża”
doniósł o zastąpieniu Pyki, dotychczasowego przewodniczącego Komisji
Rządowej w
Gdańsku, przez Jagielskiego. Jagielski próbował jeszcze krótko taktyki swego
poprzednika: rozmawiania z Komitetami Strajkowymi poszczególnych zakładów,
ignorowania MKS i rozbijania solidarności strajkujących, ale było
oczywiste, że ta
taktyka się załamała. Szesnaście zakładów rozmawiających dotąd z Pyką,
wróciło do
MKS. Faktem, który, jak się wydaje, o tym przesądził, była historia
komunikatu z
separatystycznych negocjacji tej siedemnastki i Komisji Rządowej. W
kluczowym
fragmencie uzgodnionego tekstu były sformułowania bardzo niejasne,
dające się od biedy
zinterpretować jako zgoda na nowe związki zawodowe. Dla negocjujących z
Pyką był to
główny powód zadowolenia i legitymacja uzasadniająca ich secesję z MKS.
Komisja
Rządowa zobowiązała się przygotować na końcowe posiedzenie ostateczny
dokument,
wprowadzając co najwyżej korekty stylistyczne. Kiedy jednak miało dojść
do podpisu,
owa stylizacja zaszokowała i wzburzyła strajkujących. Punkt pierwszy
brzmiał teraz
dokładnie jak obietnice Gierka sprzed paru dni. Było to oczywiste
nadużycie, świadectwo
lekceważenia partnera i elementarnych reguł negocjacji, jaskrawy wyraz
złej woli, jeszcze
jedna obraza ludzi, dodana do tych nagromadzonych od lat i to w chwili, gdy
powiedziawszy wreszcie dość, oczekiwali szczególnie uczciwości intencji i
poszanowania własnej godności. O dalszych rozmowach nie było mowy.
Pykęzdymisjonowano, lecz trudno powiedzieć, czy dlatego, że stracił
wiarygodność u
strajkujących, czy dlatego, że nie zadowolił mocodawców, obiecując za
dużo w punkcie
pierwszym. Myślę, że chodziło raczej o to drugie. Stał się w oczach
strajkowej
publiczności uosobieniem aparatczyka, chcącego ich "wykolegować". Jego
odejście
powitano z radością i skwitowano natychmiast dowcipem, że "Wałęsa chodzi
po stoczni i
sobie pyka, a Pyka chodzi po Warszawie i się wałęsa". Nominacja Jagielskiego
wzmocniła też strajkujących, których determinacja słabła wraz z
przeciąganiem się braku
widoków na uznanie MKS przez władze i rozpoczęcie z nim negocjacji. W
czwartek
objawy kryzysu psychicznego były tak wyraźne, że Wałęsa, przemawiając
następnego
dnia na Plenum MKS, stwierdził, iż "od wczoraj sytuacja trochę się
skomplikowała,
ludzie są zmęczeni, część chce wyjść. Wypuszczamy na 4-5 godzin do
domu".1/ W
piątek nadzieja odżyła, następny kryzys pojawił się prawie dokładnie w
tydzień później.
Perspektywę rozmów przyjęto powszechnie z ogromną ulgą, bo otwierała
nadzieję na
zakończenie strajku, zmniejszenie niepokoju i niepewności dających się
już we znaki, a
także była źródłem satysfakcji dla MKS, uznanego wreszcie za naczelną władzę
strajkującego regionu i partnera. Wałęsa czuł to samo, ale oprócz tego
duży niepokój i
rozterkę. Doskonale rozumiejąc strajk i panując nad nim wiedział, że
zbliża się
decydujący etap batalii, rozmowy przy stole, wymagające nieco innych
kwalifikacji.
Sytuacja była dla niego zupeb1ie nowa, a odpowiedzialność ogromna. Nie
czuł się wobec
niej tak pewnie jak wtedy, gdy przemawiał do delegatów załóg czy
publiczności przed
bramą. Zwierzając się nam, powiedział: "Wiedziałem dokładnie, co mam
robić, dopóki
nie zgodzili się rozmawiać. A teraz nie wiem i musicie mi pomóc".
Potrzebował więc
pomocy i stąd to pytanie do Mazowieckiego i Geremka. Dowód jego wrodzonych
talentów politycznych, trzeźwej oceny własnych możliwości i umiejętności
chwytania w
lot okazji, korzystania z pomocy innych. Nie wiem, czy w tym momencie
mieli oni już
omówiony zamiar stworzenia Komisji Ekspertów. Bardziej prawdopodobne
jest, że idea
ta, tkwiąca, jak pisałem, w powietrzu, przybrała dopiero wówczas
sprecyzowaną postać.
Geremek odpowiedział mniej więcej tak: "Panie Lechu, mają się zacząć
rozmowy z
Jagielskim, może by powołać zespół ekspertów, który pomógłby MKS-owi w
negocjacjach. Można by tu ściągnąć ludzi z Warszawy". Wałęsa bez wahania
zgodził się,
dał im wolną rękę w doborze osób, a także powie- dział, że MKS załatwi z
wojewodą
gdańskim, Kołodziejskim, gwarancję bezpiecznego przyjazdu dla nas.2/
Kołodziejski dał
takie zapewnienie, przypuszczam, po uzgodnieniu przynajmniej z
JagieIskim, a być może
z Warszawą. Przypuszczenie to opieram wyłącznie na znajomości logiki
działania władz
terenowych, które nie podejmują ważnych decyzji bez aprobaty
zwierzchników. A to była
ważna decyzja. Nie wiem, czy gwarancja dotyczyła Gdańska, Warszawy, czy
też była
nieokreślona. Do nas dotarcia tak, jakby dotyczyła także Warszawy. Jakie
mogły być
motywy zgody na żądanie MKS - za chwilę.
Skład Komisji Ekspertów ustalili Mazowiecki i Geremek. Sądzę, że brali
pod uwagę
kryterium przydatności merytorycznej i politycznej bliskości. Chcieli,
by Komisja była
zwarta, potrafiła współpracować ze sobą i by w toku negocjacji nie
doszło w niej do
konfliktów. Będąc ludźmi opozycji, lecz i kompromisu, takich właśnie dobrali
współpracowników. Wybrali głównie przyjaciół, do których mieli zaufanie.
Wybór był w
zasadzie trafny. Pracowaliśmy zgodnie. Jedynym konfliktem, bez szczególnych
następstw, był sprzeciw Jadwigi Staniszkis wobec propozycji zawarcia w
porozumieniu
klauzuli o uznaniu przez Związek kierowniczej roli PZPR w państwie. Ja
znalazłem sięna liście, po- nieważ znał mnie Geremek z pracy Komisji
Programowej TKN, a także
dzięki książce "Po wielkim skoku", którą przeczytał Mazowiecki podczas
urlopu, tuż
przed wybuchem strajków i która zrobiła na nim wrażenie. Osobiście
znaliśmy się wtedy
słabo. Zaprzyjaźniła nas dopiero rewolucja, a szczególnie „Tygodnik
Solidarność”.
Nie pamiętam dokładnie dyskusji u Hajnicza. Próbowaliśmy rozmawiać o
tym, co jest
możliwe do uzyskania i o naszej roli. Postulaty MKS znaliśmy słabo,
najlepiej te
najważniejsze, polityczne. Rozmowa ograniczyła się do nich. Zachowałem
wrażenie, że
krąg naszej wyobraźni pozostawał wyraźnie za biegiem wydarzeń. Tkwiliśmy w
atmosferze Warszawy, gdzie ruch strajkowy po kilku krótkotrwałych
kulminacjach
przygasał, a równocześnie doszło do kontrataku władz przeciwko środowisku
opozycyjnemu. Od 20 sierpnia po południu zaczęły się aresztowania członków i
współpracowników KOR. zataczające coraz szerszy krąg. Układ sił oceniany
z tego
miejsca wyglądał inaczej niż dla naszych dwu przyjaciół w Stoczni. W tym
miejscu i
momencie wydawało się, że uzyskać można niewiele, natomiast wiele
stracić. Tak
sądziłem ja i Bugaj. Wątpię, by opinia pozostałych znacznie się różniła
od naszej.
Punkt pierwszy postulatów gdańskich wyglądał na nieosiągalny. Jeszcze nie
zobaczyliśmy tego drugiego realizmu, realiów strajku, determinacji ludzi
dążących do
stworzenia gigantycznej organizacji samoobrony przed samowolą wyobcowanego
państwa, związku zawodowego pracowników komunizmu. Jeszcze tkwiliśmy
wyłącznie
w realiach geopolityki i systemu jako jej od- bicia. A w Polsce były już
wtedy dwa
realizmy. Tylko na razie oddzielone: jeden w pasie Wybrzeża, drugi w
głębi kraju.
Wydawało się, że to, co w tym punkcie można uzyskać, wybiega niewiele
ponad wolne
wybory do rad zakładowych i wejście do nich przywódców strajkowych. Do
żadnych
konkluzji nie doszło. Rano mieliśmy spotkać się na lotnisku. Po zebraniu
pojechałem do
Tadeusza Kowalika, u którego czekał na nas Karol Modzelewski. Czas
Karola - mojego
młodzieńczego idola, założyciela Klubu Politycznego na Uniwersytecie
Warszawskim w
1962 roku - miał dopiero przyjść. Człowiek z jego temperamentem,
talentami i biografią
nie mógł znaleźć się poza ruchem. Ale tego dnia czuł się za burtą. "Tak
bardzo Wam
zazdroszczę, że tam jedziecie - mówił - nie macie pojęcia, jak chciałbym
jechać z Wami".
Miał chyba nadzieję, że zaproponujemy mu dołączenie i pewno żal, że tego nie
zrobiliśmy. W opozycji drugiej połowy lat siedemdziesiątych dominował
pogląd, że
punktem odniesienia działań jest społeczeństwo, a nie władza, że główny
cel to
niezależna samoorganizacja społeczna poza instytucjami systemu, a nie
namawianie
rządzących do ich reform. Idea samoorganizacji dała świetne rezultaty.
Lecz miała zły
skutek uboczny, który do Sierpnia nie dawał o sobie znać, bo ruch, chuć
o wiele większy
niż w przeszłości, był ciągle zbyt mały, aby wpływać na układ sił we
władzach i ich
poczynania. W rezultacie utrwaliło się przekonanie, iż wzgląd na odbiór
naszych działań
przez władze nie może być miarą ich celowości. Miarą była wyłącznie
skuteczność w
dziele samoorganizacji społecznej, a wprowadzanie do dyskusji tego
drugiego elementu
źle widziano. Stało się atrybutem ugodowca, człowieka bojaźliwego i
tkwiącego ciągle w
iluzjach rewizjonizmu. Po Sierpniu, w zupełnie nowej sytuacji, to
przeświadczenie,
schemat myślowy dobrze pasujący do poprzedniego okresu, zaciążyło moim
zdaniem na
polityce Związku i wielu jego wybitnych postaci. Lekceważenie procesów
zachodzących
we władzach pod wpływem własnych działań sprawiało, że integrowaliśmy je
wokół
pomysłu rozprawy ze Związkiem. Podczas gdy można było pogłębiać
istniejące wśródnich podziały, szukać sojuszników, partnerów dla
wypracowania trwalszego modus
vivendi lub choćby utrudniać zjednoczenie wokół pałki. Nie podzielaliśmy tej
opozycyjnej mody ani przedtem, ani szczególnie w tych dniach
dramatycznej zmiany
sytuacji, burzliwego rodzenia się masowego ruchu zdolnego wstrząsnąć
systemem, a
nawet mu zagrozić. Karol również. Dlatego sądzę, że rozumiał i uznawał
przyczynę
naszej rezerwy. Wiedział, że jest nią jego przeszłość, jego nazwisko -
symbol. Symbol
bezkompromisowego przeciwnika systemu, ukształtowany wiele lat wcześniej
i ciągle
żywy w świadomości drugiej strony, mimo bardzo długiej pauzy w działalności
społecznej. I mimo tego, że odmienił go upływ czasu, jak i nas. Na
system patrzył jak
przed laty, podczas dyskusji w Klubie Politycznym, lecz możliwości
zmiany oceniał
ostrożnie. Dał temu wyraz wcześniej, w liście otwartym do Gierka,
krytykowanym ostro
w opozycji za ugodowość. W tę sobotę był też ostrożny, może bardziej niż
my. Rozumiał,
że jego uczestnictwo w rokowaniach po stronie robotniczej, może dać
dodatkowy
argument propagandzie i tym we władzy, którzy chcieli rozstrzygnąć siłą.
Sposób wyjścia
z konfliktu był wtedy niejasny. Zależał nie tylko od potęgi strajku i
zachowań
strajkujących, ale także od układu sił we władzach, balansującego od
konfrontacji do
ugody. Nie wolno zatem było - poza absolutną koniecznością - robić
niczego, co by
mogło, choćby niewiele, przesunąć ten układ w złym kierunku. Dlatego z
nami nie
pojechał. Ponadto mieliśmy ograniczone uprawnienia w doborze ludzi.
Decyzja zależała
od Mazowieckiego i Geremka. Oni byli na miejscu i wiedzieli lepiej. W
ocenie stawki do
wygrania Karol był bardzo ostrożny. Nie pamiętali jego argumentacji ani
konkretnych
propozycji, które dał nam na piśmie. Była tam idea instytucjonalizacji
ruchu strajkowego
w postaci rad pracowniczych, ciał bardziej samorządowych niż związkowych,
wyłonionych w drodze wolnych wyborów przez załogi. Postulat utworzenia
Wolnych
Związków Zawodowych uważał za nierealny, jak inni tkwiący poza klimatem
strajku.
Wśród osób, z którymi rozmawiałem w tych dniach, Jacek Kuroń czuł chyba
najlepiej,
cóż to za wiatr wieje z Wybrzeża i wygraną widział ogromną. A - przecież
i on w
ostatniej chwili zwątpił. "Mówiłem Adamowi - wspominał potem - by jechał
do stoczni
przekonać ich, że ten punkt pierwszy jest nie do uzyskania. Na szczęście
obu nas
zamknęli". Michnik zgodził się, lecz zamiast do stoczni powędrował do
paki. Gdyby
pojechał, nic by nie wskórał, a najpewniej zrezygnowałby po powąchaniu
gdańskiego
powietrza. Determinacja strajkujących w sprawie związkowej nie dawała
nikomu szans
opozycji. Można było polubić to, co "nierealne" - zresztą dawało się
lubić od pierwszego
wejrzenia - lub wracać do domu. Karol powiedział, że gdyby okazał się
potrzebny,
przyjedzie do Stoczni. Wezwania nie dostał, ale po paru dniach
przyjechał sam, ciągle z
bagażem warszawskiej atmosfery i tą propozycją rad pracowniczych. Wtedy
nie odegrał
jeszcze żadnej roli.
Noc miałem bezsenną, rano zmęczony ruszyłem na lotnisko. Do torby oprócz
rzeczy
osobistych wrzuciłem "Po wielkim skoku" jeszcze w wydaniu NOW-ej i rocznik
statystyczny. Pomyślałem, że mogą się przydać w pracy i przy jakiejś
pogadance dla
strajkujących. Z rodziną pożegnałem się jak przed każdą podróżą, Halinie
powiedziałem
tylko, że wrócimy w chwale albo zasiedlimy na lata państwowe mamry,
jeśli nie gorzej.
Wsiadłem do taksówki. Ubecka mandarynka ruszyła za nami. A jednak!
Pod kasami biletowymi na Okęciu byli już wszyscy. Także Adam Kersten,
który nas
odprowadzał, ale nie mógł niestety widzieć, co stało się, gdy
przechodziliśmy przezkontrolę biletów i bagaży. Sądził, że odlecieliśmy
bez przeszkód. W różnych miejscach
sali biletowej grupki mężczyzn w sile wieku obserwowały nas bez specjalnego
kamuflażu. Było ich chyba z piętnastu. Prawdziwa gwarancja
bezpieczeństwa. "Kochani,
mamy potężną obstawę" - powiedziałem zamiast dzień dobry. "Widzimy,
widzimy -
spokojnie" - odpowiedział Andrzej Wielowieyski, taszczący wielką czarną
teczkę
dokumentnie wypchaną. Na pewno roiło się w niej od kanapek
przyrządzonych przez
żonę. Z teczki Andrzeja zawsze można było wytargać jakąś kanapkę, choćby
sprzed paru
dni.
Była ubecja, biletów zarezerwowanych nie było. Więc je kupiliśmy. Trochę
czasu
upłynęło na wzajemnym taksowaniu się z tajniakami. Rozmowa nie szła,
jakieś żarty,
podenerwowanie. Wreszcie pora odlotu. Przechodziłem pierwszy przez
kontrolę biletów.
Pan w przyzwoitym garniturze, średnim wieku i bez wy- razu poprosił mnie
do środka.
Zażądał dowodu i otwarcia torby. Wziął "Po wielkim skoku", popatrzył,
włożył z
powrotem, "Panie Kuczyński, przykro mi, ale zmuszony jestem przerwać
pański lot" -
powiedział spokojnie. Na taki moment nigdy nie jest się przygotowanym,
nawet go
oczekując. Słowa, które wtedy padają, zawsze uderzają obuchem. Dowód
zatrzymał i
kazał przejść do poczekalni. Byłem przekonany, że powodem jest ta
nieszczęsna książka i
kląłem się najgorszymi słowami. Dopiero teraz wyszło, jak bardzo mi
zależało na tym
locie. "Ja tu będę kiblował, a oni polecą!". Bo byłem przekonany, że
tamci polecą. A tu
nagle z kabiny wychodzi Bohdan Cywiński. Okrągła gęba czerwona z
podniecenia i też
bez dowodu. "Zatrzymali?" - pytam. "Zatrzymali". Odetchnąłem. Przestałem
oklinać
siebie i książkę. W każdym razie nie ja jestem winien, lecz wojewoda
Kołodziejski. Po
chwili byliśmy znów razem. Bez dowodów. Cywil w towarzystwie milicjanta
zaprowadził nas do małego pokoju w budynku lotniska. Milicjant usiadł
przy drzwiach.
Milczał. Byliśmy pod strażą. Czas płynął, samolot odleciał. Po przeszło
godzinie wszedł
cywil, który przedstawił się jako pułkownik MSW. Nazwiska nie pamiętam.
Wysoka,
smukła postać. Zapadłe policzki, twarz jak z filmów Bergmana, trochę
niesamowita.
Zapamiętałem dobrze jego słowa. Powiedział: "Proszę panów, Służba
Bezpieczeństwa
otrzymała informację, że siły antypaństwowe zdecydowały wykorzystać wasz
lot dla
swoich celów. Dlatego zostaliście zatrzymani. Ale teraz sytuacja się
wyjaśniła i jeśli
sobie życzycie, możecie kontynuować lot najbliższym samolotem. Dowody zaraz
dostaniecie z powrotem, a bilety, jeżeli zdecydujecie się lecieć, proszę
mi dać, to je
przestemplujemy". Zadałem mu złośliwe pytanie: "Czy pan pułkownik może nam
zagwarantować, że siły antypaństwowe nie wykorzystają dla swoich celów
naszego
lądowania w Gdańsku?" Popatrzył, uśmiechnął się rozumiejąco, pomilczał i
ociągając się
odpowiedział: "Tak... tak, to mogę panom zagwarantować. Oby lot państwa
był w
interesie tego kraju", a po chwili jeszcze: "Ten konflikt trzeba
rozładować, koniecznie
rozładować".
Wkrótce byliśmy wolni. W poczekalni podszedł do nas milicjant,
uśmiechnięty, trochę
podekscytowany: "Panowie, wiemy, że lecicie do Wałęsy, my naprawdę
myślimy to
samo, co oni, to już dłużej tak być nie może. Ci zresztą - pokazał ręką
na ciągle obecnych
tajniaków - też myślą to samo, tylko się jeszcze boją". On się
przestawał bać, dla nas zaś,
zaskoczonych mile tym niezwykłym gestem, był to dowód, że wyzwoleńcza fala z
Wybrzeża owiewa już niezdecydowaną Warszawę. Potem jakaś kawa w bufecie
ciągle z
taksującą nas obstawą, rozmowy, żartem, ale z nutą na serio, czy aby ten
samolot z namiwyląduje w Gdańsku i wreszcie lot. Wstyd przyznać,
pierwszy raz byłem w samolocie.
Po niespełna godzinie podchodziliśmy do lądowania. Na obrzeżu lotniska
spory rząd
wojskowych namiotów. Obstawa obiektu, a pewno i fragment pogotowia
konfrontacyjnego.
Gwarancja pułkownika z Warszawy działała. Śladu obstawy. Mogą jeszcze
zwinąć po
drodze, ale wygląda na to, że nas puścili do Lecha. Dlaczego? Samo
przerwanie lotu nie
przeszkodziłoby oczywiście w dotarciu do stoczni. Przyjechało tam wielu
ludzi z
Warszawy. Trzeba by więc nas aresztować, co też załatwiało sprawę
połowicznie, bo
najważniejsi - Mazowiecki i Geremek - byli już na miejscu. Skoro zaś
formowała się przy
MKS i tak instytucja "osób wspomagających strajk" (np. Konrad Bieliński
wydawał
„Solidarność”, Ewa Milewicz wykonywała różne prace administracyjne, Bogdan
Borusewicz był faktycznym doradcą Prezydium, podobnie prawnik gdański Leszek
Kaczyński itp.), to mógł być też wyłoniony z nich zespół ekspertów.
Władze centralne
najpierw w ogóle nie chciały rozmawiać ze strajkującymi, wyręczając się
dyrekcjami
zakładów, potem zgodziły się na negocjacje indywidualne z Zakładowymi
Komitetami
Strajkowymi, stawiając początkowo wstępne warunki polityczne odcięcia
się od KOR i
KPN. Potem z nich zrezygnowały. Wreszcie uznały MKS-y. Najchętniej
oczywiście
rozmawiałyby bez udziału "osób wspomagających", ponieważ mogłyby wtedy
skuteczniej wykorzystać przy stole własną przewagę fachowych
kwalifikacji, a także
umiejętności manipulacyjne. Widać to najlepiej, gdy porównuje się teksty
porozumienia
gdańskiego i szczecińskiego. Rola osób wspomagających i ekspertów w
Szczecinie była
bez porównania mniejsza niż w Gdańsku. Porozumienie Szczecińskie,
szczególnie w
punkcie związkowym, jest o wiele mniej precyzyjne, dające się łatwiej
wyinterpretować
przeciwko stronie robotniczej, słabsze jako prawna gwarancja
wywalczonych praw. A
trzeba pamiętać, że ten gorszy wynik negocjacji mógłby być jeszcze
gorszy gdyby nie to,
że nawet na odległość, mimo przerw w łączności, Gdańsk przez kontakty
osobiste działał
usztywniająco na robotniczych negocjatorów w Szczecinie. On nadawał ton.
Władze
dobrze zdawały sobie sprawę, że Szczecin jest słabszym odcinkiem, na
którym mogą
ponieść mniejszą porażkę. Spektakularnym dowodem tej świadomości była
sobota 30
sierpnia, kiedy przerwano połączenie telefoniczne z Gdańska, gdzie
jeszcze trwały
negocjacje, do Szczecina, gdzie już podpisywano porozumienie, podczas
gdy łączność
telefoniczna ze Szczecina do Gdańska działała. Myśmy słyszeli, co mówią
oni, oni nie
słyszeli, co my mówimy. Byłoby oczywiście błędem twierdzenie, że
negocjacyjna siła
MKS gdańskiego wzięła się wyłącznie z powołania Komisji Ekspertów. Nawet
gdyby jej
w ogóle nie było, Gdańsk byłby o wiele trudniejszym orzechem do
zgryzienia dzięki
temu, że wielu przywódców strajkujących miało doświadczenia z działalności
opozycyjnej w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, bardzo tam żywej.
Ale i Komisja
miała niewątpliwie swój duży udział. "Zapytałem Mazowieckiego - wspomina
Lech
Bądkowski w «Przypisach dnia» w „Zapisie”, pisząc o ekspertach - do
kiedy możemy
liczyć tu na ich obecność i pomoc (niepokoiłem się, co będzie, jeśli
wkrótce wyjadą;
wnosili oni ład i rozwagę, tym samym zwiększali siłę MKS). Mazowiecki,
spokojnym jak
zawsze głosem, powiedział «Będziemy wam towarzyszyli do końca»". Lepiej
byłoby
więc dla władz, gdyby ekspertów i osób wspomagających zabrakło. Ale
strajk ich
potrzebował i ława dla tej kategorii ludzi tak lub inaczej zapełniłaby
się w pokoju
Prezydium MKS. Kalkulacja mogła więc być taka, że skoro i tak się to
stanie, lepiej, by
zasiedli na niej ludzie z umiarkowanego nurtu opozycji niż z nurtów
bardziejradykalnych. Słowa pułkownika MSW na lotnisku w Warszawie
dowodzą, że robiono
sobie większe nadzieje, niż chcieliśmy spełnić. Liczono pewno, że
będziemy bardziej
mediować i rozładowywać konflikt, niż zabiegać o prawa robotnicze i
społeczne. Ale
zarazem potwierdzają one powyższe przypuszczenia.
Byliśmy więc w Gdańsku. Strajk był wokół nas, choć jedyny dotąd dowód
niezwykłego
stanowiły te wojskowe namioty na skraju lotniska. Ale już się to czuło.
Telefon z lotniska
do stoczni. Zaraz po nas jadą. Przyjechały dwie taksówki pracujące dla MKS.
Ruszyliśmy. Prawie normalnie. Ludzie chodzą, taskają torby, pchają
wózki, jakaś para się
całuje, dziadki siedzą na ławkach, psy biegają. Kręcimy głowami na prawo
i lewo,
szukamy łapczywie tego strajku. Oczywiście jest. Im gęstsze zabudowania,
tym wyraźniej
dostrzegalny brak komunikacji i mały ruch samo- chodowy. Stacje benzynowe w
Trójmieście nie sprzedają benzyny na skutek zablokowania przez władze. Nasi
taksówkarze dostają przydziały ze źródeł MKS. "Panie - mówi kierowca -
tu wszędzie
rządzi MKS". Brzmi to trochę niesamowicie. Nigdzie go nie widać, a
rządzi. Tylko te
puste torowiska, w najdalszej perspektywie żadnego tramwaju. Jedyny ślad
miasta
zastygłego w proteście. Potem, już blisko stoczni, jeszcze nieruchome
dźwigi. Takie
ogromne ptaki, stojące od wielu dni bez ruchu. Paręset metrów przed
bramą czeka
Geremek. Wysiadają Kowalik, chyba też Wielowieyski i idą pieszo. My ruszamy.
Mijamy dwa milicyjne radiowozy. Dowód, że władza nad tym miastem jest
jeszcze ciągle
podzielona. Przed bramą dużo ludzi, rozstępują się powoli, patrzą na
ludzi w środku z
rezerwą; nasi czy "Oni"? Uśmiechamy się, machamy rękami. Biorą nas za
swoich, pewno
za delegatów z kolejnego zakładu popierającego strajk. Brawa. Brama
umajona, portrety
papieża, na lewo kilkumetrowy krzyż i masa kwiatów. Znicze. Tu będzie
pomnik. Straż
strajkowa otwiera bramę, jeszcze krótka uliczka do budynku BHP. Wokół pełno
stoczniowców. Niebieskie drelichy, chodzą, siedzą na trawnikach, czytają
ulotki, gazety,
słuchają radia, leżą twarzami do słońca. Czekają.
Jest Tadeusz Mazowiecki, witamy się. "Zaraz Wam wszystko opowiem, to jest
niesamowite, ale teraz idźcie się zarejestrować". Przy wejściu do
budynku spory tłum.
Przeciskamy się. W holu, gdzie szatnia, działa strajkowa administracja.
Pliki bibuły,
odręczna wywieszka: "Tu zgłasza się represje MO i SB". Do- stajemy
kwitki do stołówki
i przede wszystkim legitymacje strajkowe. Na mojej napisane: ekspert
ekonomiczny
MKS. Jestem ekspertem. Ale co to będzie znaczyć? marzec-kwiecień 1983
Przypisy:
1/ Cytowane za: "Przebieg strajku okupacyjnego w Stoczni Gdańskiej im.
Lenina w
dniach 14-31 sierpnia 1980 r." (opr. Adam Orchowski) w: Almanach Punkt
nr 12,
Gdańsk. Wydawnictwo Morskie, grudzień 1980 r.
2/ Wśród tematów rozmów opracowanych 23 sierpnia (sobota) przez
Prezydium MKS na
rozmowy wstępne z wojewodą Kołodziejskim był punkt (4) brzmiący: "Możliwość
dojechania do Gdańska ekspertów”. W toku rozmów, które odbyły się tego
dnia po
południu w stoczni, Kołodziejski powiedział, że żadne przeszkody z
dojazdem nie będą
robione i poprosił o "imienną listę”, żeby osobom zaproponowanym przez MKS
rzeczywiście można było zapewnić swobodny dojazd". Patrz: Lech
Bądkowski, "Przypisydnia (z dzienników gdańskich 14 VIII - 1 IX 1980)",
Zapis nr 17, Warszawa 1981,
wydanie londyńskie s. 79.
Źródło:
Waldemar Kuczyński, DROGA DO STOCZNI GDAŃSKIEJ (Wspomnienia eksperta
MKS - część I), Aneks nr 31/1983 r., s.83-100 oraz "Agonia Systemu" -
Presspublica
1996 str.50.

No dobra - to posiedźmy w maglu. Kaczyńska ...

Nowy film z video.banzaj.pl wicej »
Redmi 9A - recenzja budetowego smartfona