Data: 2009-07-21 16:18:34 | |
Autor: AJK | |
Podróże po krakowskich boiskach - odcinek 31 | |
Zaprawdę, powiadam Wam, że istnieje pika nożna poza ligą, pucharami i
zwiazkowymi komisjami, które się zbierają, rozchodzą, zbierają, rozchodzą... 2009.06.27, B-klasa, gr. II TKKF Kliny - KS Tyniec 1:4 Chyba każdy kibic zgodzi się, że ostatni mecz sezonu zasadniczego powinien się odznaczać. Rozbieżności zaczynają się przy pytaniu, czym powinien się odznaczać. Dla jednych ważny jest wynik i jak najwięcej bramek, dla drugich istotna jest oprawa, jeszcze inni zwracają mają w nosie cyfry i race, bo wagę przywiązują do czysto sportowych emocji w stylu barona de Coubertina. Najpiękniej zaś jest gdy wszystko występuje w jednym spotkaniu. Jak śpiewał Wojciech Młynarski: "Bo teatr to jest śmiech, kolego. Bo teatr to jest płacz, kolego... O, to są te trzy elementy". W ostatnią czerwcowo-ligową sobotę miałem do wyboru trzy mecze, ale na Bieżanowiance byłem przecież tydzień wcześniej, a poza tym pomyślałem, że taki mecz na szczycie na pewno zrelacjonuje prasa, radio, telewizja i szesnaście portali internetowych. Pychowianka z Rzozovią grały o pietruszkę, podobnie jak Wieczysta z Pogonią Skotniki, bo ani Wieczysta nie miała szans na awans, ani Pogoń szans na ucieczkę ze strefy barażowej. Drogą dedukcji i eliminacji zostawał mecz na Klinach. Daleko, daleko, strasznie daleko i jeszcze pamiętam czasy, kiedy o wiele bliżej stali WOP-iści i sprawdzali dokumenty. Ale - jak wspominałem przed tygodniem - nasza MPK naprawdę jest nieźle zorganizowana. 75 minut, jedna przesiadka z 19-ki na 151 i okazja do dokończenia "Sekretu Kroke", książki w której po krakowskim Kazimierzu goni się stado szpiegów z Tomaszem Wilmowskim na czele, II wojna czyha za węgłem, a piękna Rebeka w utęsknieniu czeka, ale nie na wojnę, tylko na księcia z bajki tudzież bałałajki. Co to ja?... Aha. Że mecz. Jak być może Szanowna Wycieczka pamięta, koniec czerwca obfitował w opady. Sobota była bodaj pierwszym dniem bez deszczu od dobrego tygodnia. Boisko witało każdego nadchodzącego kibica radosnym mlaskiem i entuzjastycznym chlupotem, a spod nóg rozgrzewających się piłkarzy tryskały małe fontanny. - Ciamk, ciamk, ciamk... Jakby w rosole biegali - zmartwiła się zwolenniczka KS Tyniec. - Nie martw się - zachichotał towarzyszący jej pan - Murawa mokra, gra będzie szybka, a przy upadku nie będzie bolało, bo w miękkie polecą. Pani nie odpowiedziała, bo zajęta była powstrzymywaniem Ramzesa, uroczego szczeniaczka, który uważał, że jest ogromnym groźnym brytanem i właśnie usiłował udowodnić to pustej butelce po mineralnej. A ja wrzasnąłem z bólu. Mrówki. Małe, czerwone draństwa skorzystały z ładnej sobotniej pogody i wylazły się poopalać. Oraz przekąsić. Zaczęły od moich kostek. Jeśli jakiś zaangażowany ekolog miał tego dnia czkawkę, to przyznaję - zanim się przesiadłem, pomyślałem sobie co nieco "w temacie". KS Tyniec walczył o awans albo chociaż o miejsce w barażach, Kliny już wiedziały, że spadają - boisko bardzo dobrze oddawało pozycję obu drużyn w tabeli. Co prawda pierwszy kwadrans był w miarę wyrównany, bo zawodnicy jakby bali się wydającej złośliwe odgłosy murawy, ale zaraz potem Tyniec zaczął zdobywać przewagę. Przepraszam, korekta - zaraz potem Kliny klęknęły przed Tyńcem i wręczyły mu przewagę na czerwonej poduszeczce, jak krakowiacy paszport w "Misiu". Dwie akcje Tyńca prawą stroną, dwa razy obrońcy gospodarzy popadli w stupor, bramkarz w panikę, a trener w szewską pasję, bo dwa strzały w ciągu niecałych dwóch minut dały Tyńcowi prowadzenie 0:2. I żeby to jeszcze były jakieś groźne strzały... Kibice gospodarzy jęczeli, kibice gości bili brawo, a Ramzes, któremu nie pozwolono wbiec na boisko, masakrował butelkę po... to chyba był kwas chlebowy?... demonstrując imponujący rozstaw szczęk. Kliny próbowały atakować, Tyniec kontrował, pan Andrzej energicznie dopingował przy linii okrzykami: "Siądź na nim! Lepszy jesteś!" oraz "Naciśnij! Gubi się!" po czym między kibicami rozgorzała dyskusja, albowiem po starciu przy linii bocznej zawodnik gospodarzy leżał i cierpiał. Kibice Klinów byli zdania, że był faul i należy się kartka, kibice gości, że nie było i co pan mi tu będziesz, a sędzia zastosował przywilej korzyści i zrobił słusznie, bo faul był, ale absolutnie nie na kartkę. Pod koniec drugiej połowy Klinom nie wyszedł atak i dzięki temu zdobyły bramkę kontaktową. Słucham?... Poważnie - nie miał kto zamknąć dośrodkowania (bardzo ładnego, nawiasem mówiąc), a podejrzewam, że gdyby miał kto - piłka znalazłaby na przystanku autobusowym za płotem. Na szczęście dla Klinów w polu bramkowym był obrońca Tyńca i to on wpakował piłkę do własnej bramki. 1:2. W przerwie Ramzes rozpłatał kolejną butelkę po mineralnej i próbował zjeść ochraniacze zawodnika gości, ale dał się przekupić swojej pani i zadowolił się jej sandałem. Coraz lepiej radził sobie także z koordynacją kończyn i już nie przydeptywał sobie prawej przedniej łapy lewą tylną. Pan Andrzej pomstował na sędziego, a ja liczyłem na paluszkach, czy jeśli druga połowa zacznie się o czasie, zdążę na autobus "w punkt", czy może od razy nastawić się na taksówkę. Druga połowa wyglądała tak samo jak pierwsza - gospodarze próbowali atakować, ale zwrot "celne podanie" musiał uciec z ich słownika, Tyniec kontrolował grę i czasem bardzo groźnie kontrował, a kibice ciągle spierali się, czy przy linii był faul, czy nie. Dodam, że całe zajście miało miejsce 2 metry od "trybun", więc wszystko było widac jak na dłoni. W pewnym momencie do dyskusji próbowano wciagnąć trenera Klinów, ale ów popisał się iście ekstraklasową dyplomacją: "Nie widziałem tego zajścia, więc nie mogę się odnieść ani zająć żadnego stanowiska" powiedział, czym wyraźnie zaimponował kibicom gości. Panu Andrzejowi nie zaimponował - pan Andrzej wrzał i zionął. Żeby nie było wątpliwości - zionął jedynie kibicowskim gniewem. Ramzes, gorąco protestując przeciwko naruszaniu jego wolności osobistej przy pomocy smyczy, usiłował biegać we wszystkie strony równocześnie, słońce świeciło, Kliny atakowały coraz rozpaczliwiej, a kibice analizowali życiorysy zawodników. Jakież nazwy klubów można było usłyszeć: Wisła Kraków, Tonianka, Proszowianka... nie dane nam było jednak pławić się w splendorze wielkiego ligowego świata, bo w tym samym czasie Tyniec strzelił trzeciego gola - po akcji lewą stroną i dośrodkowaniu w pole karne napastnik gości przedłużył lot piłki na długi słupek i było już 1:3. Mrówki podupadły na duchu i schowały się do swoich norek (czy do czego tam się mrówki chowają), a Tyniec próbował nadal - raz piłka po silnej główce przeszła tuż obok słupka, potem w stuprocentowej sytuacji zawodnik gości strzelił wprost w bramkarza, a następnie gospodarzom pomogła poprzeczka, choć powiedzmy sobie otwarcie: żeby przy pustej bramce trafić z trzech metrów w poprzeczkę - to jednak trzeba mieć talent. Miejscowi kibice byli już pogodzeni z porażką, szukali więc w meczu juz tylko piękna piłki. Gorącymi brawami nagradzano zawodnika Klinów z numerem 10 - grał równie niedokładnie co reszta drużyny, ale mocno się starał, szarpał, a przy tym dysponował naprawdę niezłą techniką i parę razy pokazał efektowne "sztuczki" piłkarskie - od sprytnych zwodów w pełnym biegu po imponujące ekwilibrystycznie wyskoki i strzały w pozycji lekkopółskocznołamanej. Naprawdę było na co popatrzeć i oklaski były w pełni zasłużone. Jedna z figur strzeleckich określona została przez kibiców jako "odwrócona mrówka", ale ponieważ byli to kibice miejscowi, określenie to - choć nieco niezrozumiałe (może ich też pogryzły te małe czerwone... takie niedomówienie) - było chyba jak najbardziej pozytywne. Kiedy mecz miał się już ku końcowi i nawet Ramzes patrzył na swoją panią wzrokiem pt. "Nie ma żadnych butelek do rozszarpania, chodźmy już, bo co tak będę bezproduktywnie siedział", Tyniec podwyższył na 1:4. Gola zdobył świeżo wprowadzony zawodnik (sądząc po wieku - była to pewnie jedna z jego pierwszych bramek), a dziwny był ten gol nader. Goście leniwie rozgrywali piłkę na przedpolu Klinów, futbolówka krążyła od nogi do nogi, czasem była to nawet noga rywala, gospodarze nie umieli przejąć piłki, Tyniec nie potrafił wrzucić jej w pole karne... W końcu piłka trafiła do wspomnianego młodzieńca, który popatrzył... i kopnął. Bo to naprawdę nie był strzał, to było kopnięcie. Mocne, ale tylko kopnięcie. Piłka toczyła się w stronę bramki Klinów, bramkarz asekurował ją wzrokiem, obrońcy wzrokiem asekurowali bramkarza... W końcu piłka wpadła do bramki, a szerokie, trzydziestoosobowe masy kibicowskie uznały to za symbol, kwintesencję i idealne podsumowanie całego spotkania. Chwilę potem sędzia odgwizdał koniec meczu, na co radośnie zareagował Ramzes i bardzo był rozczarowany, gdy mu wytłumaczono, że ten gwizdek to nie do niego, tylko służbowo. Zawodnicy Klinów wymienili wyrzuty, a drużyna z Tyńca sięgnęła po telefony komórkowe, żeby dowiedzieć się jak poszło Borkowiance i Victorii Kobierzyn (Borkowianka, wygrała, Victoria przegrała, Tyniec zakwalifikował się do baraży o wejście do A-klasy). Bramki były, emocje były, oprawa (głównie w wykonaniu Ramzesa) też była - czegóż chcieć od ostatniego w sezonie meczu w B-klasie? Tym bardziej, że nie padało. I jeszcze powrót ułożył się idealnie - 151 przyjechało od razu, 19-ka czekała na pętli.... Wracałem zaledwie 57 minut. W sobotę wieczorem. Z Klinów. No, jak tu nie kochać MPK? MVP meczu jednogłośnie (bo przecież głosuję tylko ja) zostaje Ramzes, czerwoną kartką ukarane zostają mrówki. zdjęcia tu: http://tinyurl.com/leuq4q -- AJK |
|