Grupy dyskusyjne   »   pl.soc.polityka   »   Polski Dzejms Bond...

Polski Dzejms Bond...

Data: 2012-12-01 01:16:55
Autor: Tzva Adonai
Polski Dzejms Bond...
To se agent Tomek pochulal na koszt polskiego podatnika.. I wlasnie o to chodzi w tym calym PiSianym patriotyzmie, prawicowosci i narodowym przebudzeniu - zeby w siebie zainwestowac z publicznej kasy, ustawic sie, podpupczyc, pojezdzic fajnymi autkami, ubrac sie w markowe ciuchy... Podatnik stawia!

Data: 2012-12-01 10:19:52
Autor: u2
Polski Dzejms Bond...
W dniu 2012-12-01 10:16, Tzva Adonai pisze:
To se agent Tomek pochulal na koszt polskiego podatnika.. I wlasnie o to chodzi w tym calym PiSianym patriotyzmie, prawicowosci i narodowym przebudzeniu - zeby w siebie zainwestowac z publicznej kasy, ustawic sie, podpupczyc, pojezdzic fajnymi autkami, ubrac sie w markowe ciuchy... Podatnik stawia!



A biedne poderwane dziewuszki, jak Beata S. placzom do kamiery
krokodylimi lzami za agientem Tomkiem :-)))

Data: 2012-12-01 01:32:02
Autor: Tzva Adonai
Polski Dzejms Bond...
A biedne poderwane dziewuszki, jak Beata S. placzom do kamiery

Na szczescie jest w Polsce Gazeta Wyborcza, ktora ujawnia co naprawde dzieje sie pod ta cala przykrywka bialo-czerwonych flag i pieknych patriotycznych slowek..

Data: 2012-12-01 04:42:42
Autor: jan kowalski
Polski Dzejms Bond...
Na szczescie jest w Polsce Gazeta Wyborcza, ktora ujawnia co naprawde dzieje sie pod ta cala przykrywka bialo-czerwonych flag i pieknych patriotycznych slowek..

Ta mialem okazje pracowac u tego zacnego pracodawcy jakom jest GWno,
musze przyznac ze tresc zawarta w tej
gazecie jak i podejscie do pracownika mozna okreslic wlasnie jako
GWno, przez wielkie G.

To co mam do powiedzenia w kwestji SLD i GW jest zawarte tu:
http://www.youtube.com/watch?v=5D_IbSD2nUs

Pierdolenie o dyrdymalach to jedno a wlasne interesy to drugie.

Data: 2012-12-01 07:36:26
Autor: Tzva Adonai
Polski Dzejms Bond...
Ta mialem okazje pracowac u tego zacnego pracodawcy jakom jest GWno,

Gazeta Wyborcza to nie Gazeta Polska sponsorowana przez SKOKi i partie polityczne, nie ma w niej miejsca na super wysokie pensje. W Gazecie Wyborczej sie za-pierd-da-la, a nie szuka cieplej patriotycznej posadki... GW to polski New York Times - brak oszalamiajacych pensji, ale za to bardzo wysoki prestiz i wielki profesjonalizm.

Data: 2012-12-01 18:10:51
Autor: u2
Polski Dzejms Bond...
W dniu 2012-12-01 16:36, Tzva Adonai pisze:
Ta mialem okazje pracowac u tego zacnego pracodawcy jakom jest GWno,

Gazeta Wyborcza to nie Gazeta Polska sponsorowana przez SKOKi i partie polityczne, nie ma w niej miejsca na super wysokie pensje. W Gazecie Wyborczej sie za-pierd-da-la, a nie szuka cieplej patriotycznej posadki... GW to polski New York Times - brak oszalamiajacych pensji, ale za to bardzo wysoki prestiz i wielki profesjonalizm.

http://wpolityce.pl/wydarzenia/40641-korporacja-propagandy-michnik-maleszka-spolegliwi-dziennikarze-i-fortuny-z-akcji-roman-graczyk-odslania-kulisy-gazety-wyborczej

Wchodzi pewien znany publicysta i pyta Michnika bez żenady: "Adam,
powiedz co mam napisać?" - mówi dla PCh24.pl dziennikarz i historyk
Roman Graczyk, ujawniając kulisy propagandy antylustracyjnej "Gazety
Wyborczej".



Jaki sens ma zaglądanie do esbeckich teczek?

To element pracy historyka. Nikt rozsądny nie powie, że faceci, którzy
tworzyli te akta, byli porządnymi ludźmi, bo nie byli. Ale dla każdego
badacza historii takie materiały to źródło istotnej wiedzy. Tak traktuje
się materiały, które zostały po Stasi czy gestapo. Żaden normalny
człowiek w Niemczech nie nawoływałby do ich spalenia. Policja
polityczna, zwłaszcza w systemach totalitarnych, widzi system taki,
jakim on faktycznie jest. Obraz rzeczywistości kreślony przez służby
specjalne jest w zasadzie nieideologiczny. Stąd tworzone przez nie akta
są ważnym źródłem, ważniejszym niekiedy niż inne dokumenty.

A u nas są tacy poważni – wydawałoby się - ludzie, którzy nawołują do
zabetonowania esbeckich archiwów, a inni niby poważni ludzie z wielką
ochotą takie opinie drukują. I dzięki temu opowiadanie się w Polsce za
zniszczeniem materiałów wyprodukowanych przez policję polityczną uchodzi
za coś normalnego.



„Graczyk z jakąś niezwykłą pasją atakuje moralnie i ideowo Krzysztofa
Kozłowskiego, Adama Michnika, mnie i moich dawnych przyjaciół z redakcji
TP” – to Marek Skwarnicki; „Graczyk opluwa żywych, a pamięć po martwych
bezcześci” i dalej: „Istota książki Graczyka zaś mieści się doskonale w
historii podłości w Polsce” – to z kolei Marcin Król; i na koniec
Krzysztof Kozłowski, który stwierdził, że w książce SB wobec Tygodnika
Powszechnego sformułował Pan sądy „z pozycji małego ptysia, który nie ma
pojęcia o więzieniach i represjach stalinowskich” oraz że „wszystko to
są kłamstwa historyka – amatora”. To wycinek ataków na pana. Czy w
Polsce w ogóle można badać dzisiaj uczciwie historię? Każdy, kto się
wychyli, jest mieszany z błotem.

To pokazuje, że jest trudno. Nie jest to niemożliwe, ale trzeba być
gotowym na zapłacenie pewnej ceny. Trzeba wiedzieć, że jeśli uczciwie
zbadamy czyjąś biografię, poruszymy jakieś tabu, to natychmiast
zaatakują ludzie, którzy uważają się za „rozumniejszą część narodu”.
Będą usilnie dowodzić, że napisana nie po ich myśli książka jest
nierzetelna, a jej autor – jak to było w przypadku Cenckiewicza,
Gontarczyka czy Zyzaka – jest wariatem, nie ma żadnych kompetencji,
odreagowuje swoje kompleksy i tak dalej.

Droga profesjonalnego historyka w dzisiejszej Polsce jest więc najeżona
trudnościami, ale uczciwe badanie historii nie jest niemożliwe. Wymaga
po prostu twardej skóry.



Panu było łatwiej przebić ten szklany sufit, bo miał już nazwisko, które
funkcjonowało - było znane opinii publicznej. Ciężko było Pana zatopić.
Ale co z badaczami nieistniejącymi w świadomości publicznej?

Ich sytuacja jest jeszcze trudniejsza. Wystarczy przypomnieć sprawę
Zyzaka, który napisał biografię polityczną Lecha Wałęsy pod kierunkiem
prof. Andrzeja Nowaka. Rozpętała się burza, bo była ona nie po myśli
wpływowych środowisk. Przedstawiciele rządu zapowiadali wtedy kontrole
na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie powstała praca Zyzaka. To
pokazuje, jak trudno jest dzisiaj uczciwie zajmować się najnowszą
historią Polski.



Przez kilka lat pracował Pan w „Gazecie Wyborczej”. Mógł więc oglądać
Pan całą antylustracyjną kuchnię propagandową. Jak to wyglądało od
środka? Pojawia się na kolegium redakcyjnym jakiś lustracyjny temat, a
siedzący przy stole Adam Michnik, paląc papierosa poucza, że trzeba o
tym napisać tak i tak?

Nie uczestniczyłem w tych kolegiach. Wprawdzie pisałem przez wiele lat
teksty do działu „Opinie”, ale - podobnie jak dzisiaj – mieszkałem wtedy
w Krakowie, więc w tych decyzyjnych gremiach nie uczestniczyłem.

Z Adamem natomiast rozmawiałem wiele razy, w niewielkim gronie osób.
Wtedy omawiałem między innymi swoje teksty. Jeśli więc chodzi o kolegia,
to – znając naczelnego „Gazety Wyborczej” i jej kierunek ideologiczny –
mogę sobie jedynie wyobrażać jak omawianie spraw lustracyjnych mogło
wyglądać.



A więc jak?

Promowano tam przede wszystkim osoby nadskakujące, posłuszne tym, którzy
kierowali gazetą. Pamiętam taką sytuację: siedzę u Adama i omawiamy
jakieś istotne sprawy. W pewnym momencie wchodzi pewien młody, ale już
znany dziennikarz polityczny, piszący również publicystykę. I zupełnie
bez żenady zwraca się do Michnika: „Adam” - tam jest taki zwyczaj, że
wszyscy mówią sobie po imieniu – „powiedz, co mam napisać?”. Podkreślam:
kompletny brak żenady!



Chodziło o tekst do działu „Opinie”?

Tak, do działu „Opinie”. Takich przypadków znam zresztą wiele.
Dziennikarze byli spolegliwi, a wielu z tych, którzy próbowali się
postawić w jakiejś sprawie, prędzej czy później i tak dokonywało
samogwałtu na swoim sumieniu. Były dziennikarki, które wychodziły z
płaczem od naczelnego, po czym, przemyślawszy sprawę, zgadzały się
zrobić tak, jak im polecił Michnik.

To był pierwszy mechanizm, który opierał się na autorytecie naczelnego…



… autorytecie czy może przymusie? Michnik nie straszył na przykład
zwolnieniem z pracy?

Nie. Główną rolę grał jego autorytet. W końcu Michnik to człowiek z
bogatą, rzekłbym: budzącą szacunek, biografią. Za figury uchodzili też
jego zastępcy, namaszczeni przecież przez naczelnego. Tak powstała
piramida oparta na autorytecie naczelnego. Z tym, że tu mieliśmy do
czynienia z pewnym nadużyciem, z przeniesieniem tego ogólnego autorytetu
na dowolną szczegółową dziedzinę: jeśli on tak uważa, to przecież nie
może się mylić.



A drugi mechanizm?

Drugi mechanizm został uruchomiony wtedy, gdy „Gazeta Wyborcza” weszła
na giełdę. Przydzielano wówczas pracownikom pewną liczbę akcji na
zasadach preferencyjnych, niekiedy bardzo dużą. W przypadku ludzi wysoko
postawionych w firmie to były wręcz fortuny.

Był jednak pewien haczyk. Część z tych akcji można było sprzedać
natychmiast, a część była uruchamiana dopiero po jakimś czasie,
powiedzmy, że w ciągu roku, dwóch lub nawet trzech lat. I- żeby trzymać
się już grupy publicystów – proszę sobie wyobrazić: jest grupka
piszących do działu „Opinie”, czołowe pióra „Gazety Wyborczej”.
Przeważnie mają 30, może 40 lat… przeważnie są na dorobku… przeważnie
mają żony… przeważnie mają też dzieci… i – powiedzmy – część z tych osób
ma spory kredyt hipoteczny do spłacenia… Rozumie Pan?



???

Swoje kredyty będą mogli spłacać, jeśli ich akcje zostaną uwolnione. To
się jednak stanie za kilka lat. A jeśli wcześniej zostaną wyrzuceni z
pracy, to o żadnych akcjach nie ma nawet mowy. A wtedy? Może licytacja
domu, na który publicysta wziął kredyt, a na pewno zagrożenie bytu
materialnego rodziny.



Klasyczny nacisk finansowy.

Duże pieniądze generują konformizm. Nie każdy musi ulec, ale po to taki
mechanizm wytworzono, żeby ten konformizm generować. Myślę, że w
dziewięciu przypadkach na dziesięć było to skuteczne. Ludzie po prostu
kładli uszy po sobie i pisali tak, jak trzeba było.

Oczywiście taki mechanizm nie jest typowy tylko dla „Gazety Wyborczej”.
To rzecz powszechnie stosowana w korporacjach. Szczególny problem
pojawia się jednak w momencie, gdy taki mechanizm dotyczy korporacji
medialnej, która ma charakter opiniotwórczy.



Michnik oddziaływał więc za pomocą swego autorytetu i stosował nacisk
finansowy?

Nie. Adam nigdy używał argumentu finansowego. W ogóle o tym nie trzeba
było mówić wprost. To było dla wszystkich oczywiste. Raz na jakiś czas
sporządzano oceny wszystkich pracowników „Gazety Wyborczej”. I było
jasne, że konsekwencją otrzymania niskiej oceny było to, że kierownictwo
mogło nie wyrazić zgody na to, by uwolnić akcje pracownikowi. Była więc
taka świadomość wśród dziennikarzy, że pracują na swoją końcową ocenę i
mogą nie otrzymać określonej puli akcji, jeśli będą się stawiać. To
siedziało z tyłu głowy i nie było potrzeby, by to podkreślać.

Tym bardziej takiego argumentu nie stosował Michnik. Jego argumentacja
była moralistyczna.



Jakiś przykład?

No dobrze, powiem panu, bo warto zrobić wiwisekcję, żeby opisać ten
mechanizm jakiegoś – nazwijmy to – uzależnienia psychologicznego.

Trzymajmy się tego, w jaki sposób w „Gazecie Wyborczej” kształtowano
antylustracyjną linię. W 1992 roku, gdy doszło do wielkiego politycznego
zamieszania wokół lustracji Antoniego Macierewicza, ja niespecjalnie
interesowałem się sprawą teczek. Przyjmowałem za dobrą monetę to, co
mówiło się w moim ówczesnym środowisku. Nie analizowałem całego problemu
lustracji. Słynny wiersz Szymborskiej Nienawiść używany przez „Gazetę
Wyborczą” do walki z lustracją wydawał mi się zupełnie adekwatny do
sytuacji.

Sprawa lustracji nie skończyła się jednak w 1992 roku. Pojawiały się
różne projekty ustaw, wyciekały informacje o agenturalnej przeszłości
różnych osób, które wcześniej wydawały się czyste.

Ja tego głęboko nie analizowałem, ale z czasem doszedłem do wniosku, że
problem agentury w najnowszej historii Polski jest problemem realnym.

Oczywiście nie dopuszczałem myśli, że to może dotyczyć bardzo ważnych
ludzi ze środowisk opiniotwórczych. Sądziłem, że zasługi patriotyczne
pewnych ludzi są automatyczną gwarancją, że oni nie współpracowali ze
Służbą Bezpieczeństwa. Ale w końcu uznałem, że – ogólnie - problem
lustracji jednak istnieje. I poruszyłem go w jakiejś rozmowie z Adamem
Michnikiem, parę lat po upadku rządu premiera Olszewskiego. Mówię mu:
„Słuchaj, jakąś formę tej lustracji trzeba przeprowadzić, bo to jest jak
tykająca bomba”. A Michnik na to: „Nie, no co ty zwariowałeś? Człowieku,
nie istnieje żadna cywilizowana forma lustracji!”. Siedział z nami
jeszcze ktoś trzeci, kto gorliwie Michnikowi przytakiwał…



I co Pan na to?

Milcząco zgodziłem się z nim. Ale w tej zgodzie było przede wszystkim
gigantyczne zaufanie, jakie miałem do Michnika. Podobne zaufanie miałem
do Krzysztofa Kozłowskiego. On w 1990 roku był ministrem spraw
wewnętrznych, i jak tylko pojawiał się przy nim temat wglądu do teczek
pracy operacyjnej SB, to dostawał szału, krzyczał: „Po moim trupie,
nigdy!”. Jego zdaniem esbeckie teczki należało spalić lub zatopić, bo
jest to zbiór kłamstw, który przy okazji jest też zapisem chwil słabości
tych ludzi, którzy w gruncie rzeczy są porządni. Kozłowski mówił o
teczkach – jeśli dobrze pamiętam – że jest to „morze ludzkiej krzywdy”,
przy czym pokrzywdzeni mieli być generalnie ci, którzy zostali
zarejestrowani jako osobowe źródła informacji.



Ufał Pan więc Michnikowi i Kozłowskiemu?

Bezgranicznie. Tak jak się ufa rodzicom, siostrze czy bratu. Coś Pan
słyszy i od razu przyjmuje to Pan za pewnik. Był w tym też pewien
szacunek do ludzi, którzy postawili się komunizmowi.

Tak to uzależnienie psychiczne działało. Człowiek, który na co dzień
posługuje się szarymi komórkami, nagle coś takiego słyszy od osób, które
ceni, którym ufa i wyłącza myślenie, przyjmuje po prostu, że tak jest,
jak oni mówią. I tak to działało w całej „Gazecie Wyborczej” gdzie
mentorem był Michnik. Dotyczyło to zarówno kwestii lustracji, jak i
innych spraw.



Kiedy był Pan świadkiem nacisków na dziennikarzy „Gazety Wyborczej”, to
czy nie budził się w panu naturalny bunt? Nie mówił Pan do Michnika:
„Adam, daj spokój, co to za porządki w redakcji”?

Nie, nie protestowałem. Gdy pracowałem w oddziale krakowskim, były tam w
redakcji dwie dziennikarki, które pisywały też teksty do ogólnopolskiego
wydania.

Jedna z nich zrobiła wywiad ze znanym węgierskim opozycjonistą, Ákosem
Engelmayerem, zresztą przyjacielem Adama. Nie pamiętam dokładnie, o co
poszedł spór, w każdym razie Michnikowi nie podobały się pytania, jakie
zadawała dziennikarka. Uznał, że krzywdzi rozmówcę, czepia się go
niepotrzebnie. I pamiętam, że Adam przysłał do Krakowa Leszka Maleszkę,
żeby wyklarował naszej redakcyjnej koleżance, że nie ma racji.

Przyznam, że nie zadawałem sobie pytań, o to, kto ma rację w tym sporze.
Nie myślałem takimi kategoriami, więc nie protestowałem.



Ale przecież obowiązuje coś takiego jak etyka dziennikarska. Pan nie
czuł, że coś w tym wszystkim jest nie tak?

Wydawało mi się, że to jest normalna dyskusja. Adam przysłał do Krakowa
Lesława Maleszkę– skądinąd erudytę – a on z pozycji mądrzejszego
człowieka wyjaśni mniej doświadczonej koleżance, jakie popełniła błędy.

Pamiętam jeszcze drugi podobny przypadek, ale zupełnie wyrazisty.
Dotyczył on Andrzeja Wajdy, też przyjaciela Michnika, który budował
wtedy w Krakowie Centrum Kultury Japońskiej „Manggha”. Jego otwarcie
miało wypaść 30 listopada – czyli w dniu imienin Wajdy.

I rzeczywiście otwierają to centrum, organizują konferencję prasową, ale
„Manggha” jest cały czas w budowie, stoją maszyny, relacje telewizyjne
są robione tak, żeby nie było widać, że prace nie są ukończone. Sytuacja
jak za czasów Gierka.

I jedna z koleżanek napisała o tym, zresztą delikatnie. W tekście
zaznaczyła, że budowa centrum nadal trwa, co mogło mieć negatywny wpływ
na funkcjonowanie instytucji. Michnik się wkurzył. Wysłał więc do
Krakowa Andrzeja Osękę, z ogólnopolskiej redakcji „Gazety Wyborczej”,
który miał wpłynąć na poprawne ujęcie tematu w nowym tekście o centrum.



Nie wkurzyło pana, że w gazecie, w której Pan pracuje, uprawia się taką
propagandę?

Nie.



Dlaczego? Zadziałał mechanizm autorytetu Michnika?

To niewątpliwie tak.



A sumienie?

(milczenie) Nie protestowałem. Nie umiem powiedzieć, czemu. W tym
przypadku gołym okiem było widać, że jest nacisk na koleżankę. Ja
zresztą nie interesowałem się specjalnie sprawą Centrum Kultury Japońskiej…



… rozumiem, ale naciskano na dziennikarza, pana koleżankę. Dlaczego Pan
nie reagował?

Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie… Trudno, bo dzisiaj, po latach, ta
sprawa mnie zawstydza. Jak patrzę na to z dzisiejszej perspektywy, to
wiem, że powinienem był zareagować, twardo powiedzieć: „Co wy do
cholery, robicie!?”. Dziewczyna napisała w końcu to, co każdy mógł tam
zobaczyć.

Nie wiem, czemu nie zareagowałem. Prawdopodobnie gdybym mógł dzisiaj
odtworzyć swój ówczesny tok myślenia, to mógł wyglądać on tak: „Po
pierwsze: nie znam się na tym, po drugie: to drobna rzecz, i po trzecie:
linia „Gazety Wyborczej” generalnie mi odpowiada”. Machnąłem więc ręką.



Co się stało, że zdecydował się Pan odejść z „Gazety Wyborczej”?

Były trzy etapy mojego odchodzenia z redakcji. Początkowo dla „Gazety
Wyborczej” pisałem teksty – mówiąc najogólniej – o roli Kościoła we
współczesnej Polsce. I tych tekstów się nie wstydzę, nie dezawuuję
siebie za to, co wtedy pisałem. Ale koledzy z redakcji z czasem zaczęli
oczekiwać, że będę pisał mocniej, twardziej. Zauważyłem, że staję się
takim dyżurnym publicystą od wymierzania ciosów Kościołowi.

I pierwszym etapem, gdy zacząłem dystansować się do „Gazety Wyborczej”
była sprawa tekstu dotyczącego jakiejś wypowiedzi arcybiskupa Józefa
Michalika. Dostałem telefon od Michnika, który powiedział, żebym napisał
coś mocnego na ten temat. Nie ukrywam, że abp Michalik nie był i nie
jest duchownym „z mojej bajki”, ale odmówiłem. Mniej więcej wtedy też
wziąłem urlop bezpłatny, ponieważ pisałem książkę o konstytucji. Ale
generalnie poczułem, że wokół mnie dzieje się coś niedobrego, że to nie
jest do końca mój świat. Myślę zresztą, że Michnik zapamiętał moją
odmowę napisania tego tekstu, chociaż zaznaczył, że decyzję szanuje.



Kolejny etap?

Po urlopie wróciłem do pracy i zacząłem pisać trochę więcej publicystyki
politycznej. Był to okres, gdy powstawała Platforma Obywatelska. A
partia ta powstała w kontrze do Unii Wolności, niejako na gruzach tego
ugrupowania. Unię – proszę pamiętać – Michnik popierał.

W Krakowie było wtedy jakieś spotkanie założycielskie Platformy.
Przyszło sporo ludzi. A nasi dziennikarze relacjonowali, że zjawiła się
mała liczba osób. Taki był po prostu nakaz – a co najmniej oczekiwanie -
z góry.

To zresztą dość zabawne, bo dzisiaj „Gazeta” jest z Platformą za pan
brat, a wtedy dezawuowała ją, jak tylko się dało. Główną przyczyną było
to, że Donald Tusk zakładając partię, uderzył w Bronisława Geremka. I po
jakimś moim tekście, neutralnym wobec PO, okazuje się, że on nie może
pójść, że jestem dla PO zbyt wyrozumiały. Wtedy w imieniu Michnika
rozmawia ze mną Maleszka, który mi wyjaśnia, jak o sprawie pisać. W tej
rozmowie nie byłem dla niego miły.



Wtedy pojawia się w Panu uczucie buntu?

W powstaniu Platformy nie widziałem przecież niczego takiego, o czym nie
wolno byłoby pisać. I zacząłem się kłócić z kolegami z redakcji. Mamy
przecież demokrację – mówiłem - powstają partie polityczne i nie ma w
tym nic nadzwyczajnego. Widząc, co się dzieje, coraz częściej zadawałem
sobie pytanie: „Co ja tutaj robię?”. Nie podobało mi się, że „Gazeta
Wyborcza” promuje jedną partię polityczną, a konkretnie Unię Wolności –
chociaż wtedy w zasadzie nic do Unii nie miałem. Ale chodziło mi o zasadę.

A potem był ten trzeci, decydujący kryzys związany z lustracją. To już
były lata, gdy na światło dzienne wychodziły informacje dotyczące
agenturalnej przeszłości różnych ludzi, na przykład Maleszki.
Przekonywałem się, że rzeczywistość jest radykalnie inna niż to
przedstawia moja gazeta.



Był jakiś przełomowy moment w tym procesie odchodzenia z „Gazety Wyborczej”?

Był. Zrobiłem wywiad z Januszem Kurtyką. Miałem autoryzowany tekst, i
przekazałem go mojemu szefowi w dziale „Opinie” Markowi Beylinowi. A on
wycina fragmenty wypowiedzi Kurtyki, usuwa moje pytania. „Marek, co ty
robisz? Nie zgadzam się” – zareagowałem. Jak ja się nie zgodziłem na
zmiany, to tekst nie poszedł do druku. I to był ten przełomowy moment.

Później, na zebraniu krakowskiego oddziału przedstawiłem swój pogląd na
temat tego, że w nieprawdziwy sposób przedstawiany jest problem
lustracji w naszej gazecie. Mówiłem wtedy chyba z godzinę,
przedstawiając wszystko punkt po punkcie. Wytknąłem kilku osobom w
oddziale to, że przykładają rękę do antylustracyjnej linii „Gazety
Wyborczej”.

Wtedy Seweryn Blumsztajn, który był szefem oddziału, obwieścił, że
obraziłem młodszych kolegów, co jest niedopuszczalnym złamaniem etosu
dziennikarskiego.

Potem chyba jednak w Warszawie uznali, że zwalnianie mnie dyscyplinarnie
to będzie zbyt wielka hucpa, bo wymyślili sobie, że usuną mnie z
redakcji na zasadzie zmiany warunków pracy. Dostałem bodaj jakieś 300
złotych podstawowej pensji, a resztę w wierszówce. Z tym, że przez
ostatni rok moja wierszówka regularnie malała, bo odrzucali mi teksty.
Wiedziałem więc, że po zmianie warunków pracy jestem de facto usunięty z
redakcji. I takiej propozycji nie przyjąłem.

Rozmawiał: Krzysztof Gędłek

Wywiad ukazał się na portalu PCh24.pl

II część wywiadu z Romanem Graczykiem już wkrótce na PCh24.pl

Data: 2012-12-01 11:43:53
Autor: u2
Polski Dzejms Bond...
W dniu 2012-12-01 10:32, Tzva Adonai pisze:
A biedne poderwane dziewuszki, jak Beata S. placzom do kamiery

Na szczescie jest w Polsce Gazeta Wyborcza, ktora ujawnia co naprawde dzieje sie pod ta cala przykrywka bialo-czerwonych flag i pieknych patriotycznych slowek..


Nie czytuje GWna, a co tam znowu pisza ?

Data: 2012-12-01 14:15:32
Autor: pluton_
Polski Dzejms Bond...
Nie czytuje GWna, a co tam znowu pisza ?

Same ciekawe rzeczy.

W dzisiejszym wydaniu jest apel Jarka o marsz na Moskw,
ilustrowana lista mordercow smolenskich
kolejny odcinek "Pamietnika z wycieraczki" Hoffmana,
wyznania agenta Tomka jak CBA kupowaa mu majtki u armaniego za 30 kpln,
no i fotki Tomka, sitanie upasionego misiaczka.
Tomek troch jest oblech, ale pewnie dlatego Jarek zrobil go poslem.
Pewnie bylo to w ramach opanowywania sejmu przez sluzby.
Na trzeciej stronie jest tez list prezesa ZUS, w ktorym pyta, jak dlugo
bedzie musial
jeszcze placic na zone Hoffmana.

--
pozdrawiam
P.L.U.T.O.N.: Positronic Lifeform Used for Troubleshooting and Online
Nullification

Polski Dzejms Bond...

Nowy film z video.banzaj.pl wicej »
Redmi 9A - recenzja budetowego smartfona