Grupy dyskusyjne   »   pl.soc.polityka   »   Poseł PO karetkę ma od ręki

Poseł PO karetkę ma od ręki

Data: 2013-03-12 06:00:58
Autor: Przemysław W
Poseł PO karetkę ma od ręki

Poseł karetkę ma od ręki

W piątek w czasie posiedzenia Sejmu poseł PO Piotr Van der Coghen źle
się poczuł. – Byłem niedawno na misji humanitarnej w Etiopii, przyjąłem
szczepionki na choroby tropikalne i teraz to się jakoś odbiło na zdrowiu
– mówi Faktowi polityk. Natychmiast powiadomiono punkt medyczny w Sejmie
i karetkę. Nie minęło kilka chwil, a poseł już był transportowany
karetką do szpitala. – To było ciekawe przeżycie. Mogłem posłuchać
komentarzy kierowcy na temat tego, jak reagują kierowcy na sygnał
karetki – cieszy się Van der Coghen.

Poseł trafił do szpitala, gdzie przeszedł kompleksowe badania. – Leżę
teraz na kardiologii i za kilka dni czeka mnie operacja, bo przy okazji
badań wykryto coś, czego muszę się pozbyć. Ale czuję się świetnie i chcę
już stad wyjść – przyznaje polityk PO.

Utrzymanie karetki, która w czasie posiedzeń Sejmu musi dyżurować całą
dobę na Wiejskiej kosztuje nas ok. 300 tys. zł.

Pan Wiktor trafił do Szpitala Wojewódzkiego w Opolu z wysoką gorączką. Lekarze odsyłali go od gabinetu do gabinetu. Zmarł w toalecie, zanim zdążył dotrzeć na oddział.


Wiktor Tarnawski z Saren Wielkich koło Graczy w maju skończyłby 70 lat. Jak na swój wiek, trzymał się nieźle, w ubiegły piątek jeździł jeszcze na rowerze. - W sobotę dostał wysokiej gorączki, myśleliśmy, że to zwykłe przeziębienie, że go na tym rowerze przewiało - wspomina Dariusz Tarnawski, syn zmarłego.

Jednak stan pana Wiktora z godziny na godzinę był coraz gorszy. W niedzielę gorączka dochodziła prawie do 41 stopni, mężczyzna zaczął tracić świadomość. Rodzina uznała, że nie ma na co czekać i wezwała pogotowie.

- Ojciec był mocno odwodniony, więc ratownicy podali mu dwie kroplówki i kazali obłożyć mokrymi ręcznikami, żeby zbić temperaturę, ale powiedzieli, że mimo szczerych chęci, do szpitala zabrać go nie mogą, bo muszą trzymać się procedur - relacjonuje syn.

Załoga pogotowia zaleciła, aby podawać choremu polopirynę i obserwować. Następnego dnia gorączka odrobinę spadła, ale pan Wiktor zrobił się żółty. Rodzina uznała, że zamiast wzywać po raz kolejny pogotowie, lepiej będzie od razu zawieźć chorego do szpitala.

Była 14.30, gdy znaleźli się na izbie przyjęć Szpitala Wojewódzkiego w Opolu.

- Rejestratorka powiedziała, że mamy czekać na lekarza - mówi syn pana Wiktora. - Czekaliśmy chyba godzinę, ale ja rozumiem, że inni też potrzebowali pomocy, więc nie protestowałem. Doktor Jerzy Madej zrobił EKG, zmierzył ciśnienie, uderzył ojca raz, potem drugi w brzuch, aż ten się zwinął z bólu i stwierdził, że trzeba zrobić USG.

Lekarz kazał zaznaczyć przy rejestracji, że pacjent jest z izby przyjęć, żeby przyspieszyć badanie. - Na odchodne dorzucił jeszcze, że na Witosa ojciec miałby lepsze warunki. Nie wiedziałem, co o tym myśleć - opowiada pan Dariusz. Dziś mówi, że w najczarniejszych koszmarach nie śnił, jak prorocze mogą to być słowa. Kilka godzin później jego ojciec już nie żył.

Tato gasł na oczach lekarzy

Tata był twardym człowiekiem, czasami nawet, gdy go mocno bolało, nie dawał tego po sobie poznać - wspomina Dariusz Tarnawski. Tak było również wtedy, gdy wraz z wujkiem próbował zaprowadzić cierpiącego ojca na USG, które zlecił lekarz.

- Żeby się dostać do gabinetu, trzeba było pokonać spory dystans, przejść przez podwórze... - mówi pan Dariusz. - Tata był coraz słabszy, przystawał co kilka metrów, żeby odetchnąć. Nikt nawet nie zaproponował nam wózka. Tata miał sporą nadwagę, dlatego do gabinetu praktycznie go zaciągnęliśmy...

Jak twierdzi, na USG czekali kolejną godzinę, po czym znów wrócili na izbę przyjęć (tym razem poszło sprawniej, bo ktoś z obsługi zlitował się i zaproponował panu Wiktorowi wózek).

- Pod gabinetem spędziliśmy jakieś 40 minut - dodaje jego syn. - Doktor Madej spojrzał w wynik USG i stwierdził, że to nic takiego. Po chwili dodał, że to chyba niewydolność nerki i jeszcze jednego organu, a na koniec rzucił lekko, że mu to wygląda na małą sepsę i dał skierowanie na oddział zakaźny.

Pan Dariusz przeraził się, gdy usłyszał, że może to być sepsa. - Do tej pory kojarzyła mi się ona ze śmiertelnym zagrożeniem, ale lekarz powiedział to tak swobodnie, jakby chodziło o katar - opowiada. - Nie było nawet czasu, żeby z nim dyskutować. Zabrałem ojca i powlekliśmy się na oddział zakaźny...

Pan Wiktor miał już poważne problemy z chodzeniem. Pokonanie kilkudziesięciu metrów, które dzielą izbę przyjęć od oddziału zakaźnego, było dla niego nie do przejścia, dlatego syn wpadł na pomysł, żeby podwieźć go samochodem pod same drzwi.

- Pielęgniarka zmierzyła ojcu ciśnienie i okazało się, że ma je bardzo wysokie - opowiada Dariusz Tarnawski. - Później przyszła lekarka, zobaczyła, co się dzieje i aż się za głowę złapała. Stwierdziła, że to może być ostre zapalenie woreczka żółciowego i trzeba działać szybko. Przy mnie zadzwoniła do jakiegoś lekarza, powiedziała, że sprawa jest pilna i trzeba natychmiast przyjąć pacjenta na oddział wewnętrzny.

Lekarka próbowała wezwać karetkę, która mogłaby przewieźć pacjenta na sąsiedni oddział (wejścia są z dwóch różnych stron tego samego budynku), ale bezskutecznie.

- Uznałem, że nie ma co tracić czasu - mówi pan Dariusz. - Zapakowałem tatę na wózek i znowu popędziliśmy na izbę przyjęć, żeby dali nam skierowanie na wewnętrzny.

Kiedy byli już przed drzwiami, do gabinetu weszła pielęgniarka oddziału zakaźnego, żeby zameldować, że pacjent już jest, ale lekarz kazał czekać. To samo usłyszał wujek pana Dariusza, gdy prosił o pomoc dla starszego pana.

Pan Wiktor gasł na oczach syna i szwagra. - W pewnym momencie wstał, bo zrobiło mu się słabo - wspomina pan Dariusz. - Wyprowadziłem go na dwór, żeby zaczerpnął świeżego powietrza. Ojciec już wtedy nie trzymał moczu ani kału...

Przerażony zostawił ojca w brudnym ubraniu przed gabinetem i powiedział lekarzowi, co się dzieje. Doktor Madej miał wtedy stwierdzić, że skasował już dane pacjenta z komputera i teraz musi je jeszcze raz wprowadzić.

- Dopiero po 40 minutach dostaliśmy skierowanie na oddział - mówi pan Dariusz. - Lekarz niespecjalnie interesował się chorym, nie mógł się za to nadziwić, dlaczego przyjechaliśmy z tatą akurat do tego szpitala. Na odchodne rzucił jeszcze, że na tym oddziale jest średniowiecze i że zaraz sam się o tym przekonam.

Nie miał okazji się przekonać, bo z ojcem do sali chorych nawet nie dotarł. - Zabrałem tatę do łazienki, chciałem go umyć, zanim położą go do łóżka, bo przecież on ciągle chodził w tych spodniach, które zmoczył i zabrudził - opowiada.

Nagle pan Wiktor osunął się na ziemię, a przerażony syn zaczął wzywać pomocy. Do łazienki wbiegły pielęgniarki, które próbowały reanimować mężczyznę.

- Mnie i wujka wyprosili na zewnątrz - wspomina rozdygotany. - Po kilku minutach pojawił się lekarz. Szedł jak na spacer, rozmawiając z jakąś kobietą, choć później przyznał, że został wezwany do ustania akcji serca.

Przyspieszył dopiero, gdy zobaczył ciało ojca wystające z łazienki. Zrobiło się zamieszanie. Ktoś wziął jakiś przyrząd, ale chyba nie działał. Później przynieśli defibrylator. Lekarz długo nim operował we wszystkie strony, w końcu nie mógł znaleźć przycisku. Pomogła mu pielęgniarka, ale na niewiele się to zdało...

Trwała jeszcze reanimacja, kiedy lekarz, który ją prowadził, opuścił zespół i wezwał pana Dariusza na rozmowę.

- To była dziwna rozmowa - mówi. - Wypytywał mnie, jak długo ojciec chorował, dlaczego nie poszedł do lekarza... Wyglądało, jakby próbował mnie przekonać, że to z naszej winy teraz walczą o życie taty.

O 19.30 lekarz stwierdził zgon. Wczoraj przeprowadzono sekcję zwłok, która wykazała, że przyczyną śmierci była cukrzyca z powikłaniami oraz sepsa.

Wychodząc ze szpitala, pan Dariusz zajrzał na oddział ratunkowy, gdzie jego ojciec spędził najwięcej czasu.

- Podszedłem do doktora Madeja, powiedziałem "dziękuję, panie doktorze, za śmierć taty” i wyszedłem - mówi rozżalony pan Dariusz. - Biegł za mną, prosił, żebyśmy porozmawiali, ale o czym? Nie miałbym pretensji, gdyby chcieli pomóc ojcu, ale się nie udało. Ale oni nawet nie próbowali. Wydawało mi się, że wiozę ojca do szpitala, a faktycznie zawiozłem do kostnicy. Bo tata powoli umierał, choć dookoła kręciło się mnóstwo lekarzy...

- Sugerowanie, że to ja spowodowałem śmierć pacjenta jest niesprawiedliwe i krzywdzące - odpiera zarzuty Jerzy Madej, ordynator SOR w Szpitalu Wojewódzkim. - Nie chcę być sędzią we własnej sprawie, dlatego o ocenę mojego postępowania proszę pytać moich przełożonych.






--


"Główną motywacją mojej aktywności publicznej była potrzeba władzy
i żądza popularności. Ta druga była nawet silniejsza od pierwszej,
bo chyba jestem bardziej próżny, niż spragniony władzy. Nawet na pewno..."

- Donald Tusk: Gazeta Wyborcza, 15–16 października 2005

Poseł PO karetkę ma od ręki

Nowy film z video.banzaj.pl wicej »
Redmi 9A - recenzja budetowego smartfona