Grupy dyskusyjne   »   pl.soc.polityka   »   Przebojem przez kraj

Przebojem przez kraj

Data: 2012-10-03 07:40:43
Autor: mkarwan
Przebojem przez kraj
(...)Otóż w kwietniu odezwała się do mnie pani dyrektor Centrum Kultury
Samorządu Rejonu Solecznickiego: "Piszę do Pana jako ejszyszczanka;
wszystko, co jest związane z moją Małą Ojczyzną, jest dla mnie bardzo
bliskie i ważne.
Dlatego pragnę zaprosić Pana do Ejszyszek z prezentacją książki >Ejszyszki -
pogrom, którego nie było< w dniu 27 maja br.". P
odpisano: Gražina Zabarauskaite. Ale w adresie e-mail miała "Grażyna
Zaborowska".
Ucieszyło mnie, że moja praca dotarła na miłą Wileńszczyznę - i zgodziłem
się.
Również dlatego, że pani G.Z. wykazała inicjatywę i przez "Frondę" mnie
odszukała.
Ale zgrzytem była dychotomia nazwiska.
Podpisałem swoją więc zgodę "Mark John Arrowsword Walkerson" (czyli w
tłumaczeniu: "Marek Jan Kościesza-Chodakiewicz").
Potem okazało się, że pani Grażyna jest rzeczywiście Zaborowska i ze
zdumieniem oglądała mój amerykański paszport, w którym stało moje nazwisko
po polsku.
W wolnym kraju, jakim wciąż są Stany Zjednoczone, można sobie zapisać
nazwisko, jak się komu podoba - byle łacińskimi literami.

Przybywszy do Wilna, pojechawszy do Małych Solecznik na kwaterę. Mieszkalim
tam od 27 do 30 maja, a następnie jeden dzień w stolicy Wielkiego Księstwa.
W międzyczasie dobił do mnie z Warszawy Prezes, czyli dr Wojtek Muszyński -
biedak telepał się samochodem.

Na Litwie jak zwykle gościnnie, swojsko.
Coraz schludniej, coraz zamożniej. Infrastruktura rozbudowana, piękne
przedszkole w Ejszyszkach, niedaleko nad rzeką wspaniały pensjonat z
domkami - prywatny!!!
Jadła i picia zatrzęsienie.
Na jednej imprezie śpiewała nam stare pieśni - głównie polskie, chociaż
litewskie też, a nawet jedną w jidysz - Maria Krupowies, a przygrywał
kwartet im. M. K. Čiurlionisa z Litewskiej Filharmonii Narodowej,
sympatyczny litewski akcent w festiwalu polskości na bliskich Kresach (Kresy
dalekie to Witebszczyzna czy Kijowszczyzna).

Duma narodowa jest ("bycie Polakiem jest rzeczą jak zaszczytną, tak i
zobowiązującą" - powiedział Jarosław Jurgielewicz z Turgiel); narzekanie na
Żmudzinów jest (ze znanych powodów dyskryminacyjnych w restytucji mienia i w
edukacji, ale i nawet za to, że ponoć polskie dziewczyny za nich wychodzą);
zsowietyzowanie jest (pasywność, fałszywa świadomość oraz najrozmaitsze
wygibasy pseudoideologiczne w wywodach niektórych, a w najbardziej
ekstremalnym przypadku jeden podpity oficjał opowiadał z dumą o wujku, który
w Moskwie był wysoko w MON, zajmował się maskirowką, budował pod metrem
schrony dla "naszych", czyli Sowietów) - no bo jak ma być inaczej - ale
wszystko powoli zmienia się na lepsze.
Polacy w ejszyskim państwie (przez komunę scentralizowanym jeszcze w
Solecznikach, zrabowanych hr. Huwaltom) gospodarują już od grubo ponad
dekady.
Robią to dobrze, oddolnie i odgórnie.

Na początku symbole.
Cmentarze właściwie wszędzie zadbane, w tym stare groby.
W Małych Solecznikach na szkole wisi tablica, że pilot Tadeusz Góra
przyszybował tutaj ponad 500 km z Bezmiechowej w 1938 roku.
W Butrymańcach wystawili pomnik akowcom.
Stoi krzyż w Koniuchach, gdzie sowiecka i żydowska partyzantka zorganizowała
pogrom miejscowej ludności.
W Ejszyszkach na cmentarzu jest w końcu symboliczny grób Jana Borysewicza
("Krysi") i jego żołnierzy, ale w Solecznikach postsowiecka ambasada
wywaliła na skwerku pomnik poległych Sowietów-okupantów, a trzeba ich na
cmentarz.
Strasznie kłuje w oczy, dominuje w krajobrazie.
Miejscowe polskie władze pozwalają, pewnie siłą inercji, ale po trochu aby
dopiec Litwinom - takie odmrażanie sobie uszu na złość mamie.
W Ejszyszkach natomiast Litwini wyryli po litewsku, hebrajsku i angielsku na
pomnikach ku czci wymordowanych Żydów, że zrobili to Niemcy i ich "miejscowi
kolaboranci" - wychodzi z tego, że sąsiedzi, Polacy, ejszyszczanie, bo nikt
z przyjezdnych nie wie, że byli to szaulisi z pobliskich Oran (Varena) i
okolic.

Jak się człowiek popyta, to ludzie wyciągają zza pazuchy rozmaitości.
W Małych Solecznikach ksiądz ma ocalone manuskrypty hebraisty i orientalisty
z Uniwersytetu Stefana Batorego.
Obiecał mi, że opublikuje je w "Glaukopisie".
Dyrektor bezimiennego liceum w Ejszyszkach (zaproponowałem, aby nazwać je
imieniem por. Borysewicza, a uczniom opowiedziałem o ich Małej Ojczyźnie)
wyciągnął z biurka dwa zdjęcia dziadka, który służył w 4. Pułku Ułanów
Zaniemieńskich.
Naturalnie "nie był w AK".
Albo był.
Nie wiadomo, bo przecież pod sowiecką okupacją ludzie o tym otwarcie nie
gadali.

Teraz mówią chętniej, choć nie zawsze.
Udowodniono mi to dobitnie, gdy po jednym z moich wykładów podszedł do mnie
młody mężczyzna i powiedział: "ten Babul, którego pan profesor wymienia w
swej książce, to dziadek mojej sąsiadki.
Zdumiony poszedłem do niej spytać, czy był w AK, a ona na to: "Nie! Dziadek
był bandytą".
Proszę sobie wyobrazić: Anno Domini 2012.
Okazało się, że sąsiadkę i jej rodzeństwo w dzieciństwie ojciec bił i
ćwiczył, aby w sowieckiej szkole nie wydała się, że miała dziadka w AK,
którego potem Sowieci wysłali do Gułagu.
Niedługo potem dowiedziałem się od p. red. Jarosława Warzechy, twórcy red.
Łukasza, że dziadek jego żony był leśniczym w Ejszyszkach.
Prysnął, zanim go Sowieci na Sybir wywlekli.
Ludzie pióra, ale też tego jakoś nie upubliczniali.
Szkoda.
No, ale Jan Sienkiewicz z Wilna opowiedział mi przepyszną anegdotkę o swoim
dziadku, któremu życie uratował płk Jerzy Dąmbrowski ("Łupaszko").
"W wojnie bolszewickiej?" - pytam.
Pan Sienkiewicz:
"Nie, to było w 1928 roku.
Mój dziadek był brzdącem i wskoczył do Wilii, zaczął się topić.
Pułkownik wskoczył za nim, wyciągnął i od razu mu portki przetrzepał za
głupotę".

Ach, cudowne, kresowe klimaty.
Koroniarze naturalnie nic nie rozumieją.
A wileńscy Polacy pamiętają nawet o rodach szlacheckich i arystokratycznych,
choćby Balińskich i Śniadeckich w Jaszunach, i jak można, dbają o pamięć,
groby oraz nieliczne ocalałe z niemiecko-sowieckiego pogromu dwory.
Dlaczego?
Dlatego, że szlachta to kultura polska, a polskość jest przecież oparta na
kontynuacji tradycji, a nie na abstrakcyjnych, apriorystycznych nowinkach.
Nota bene dzięki Wojtkowi Muszyńskiemu IPN wysyła do Ejszyszek wystawę
poświęconą rtm. Witoldowi Pileckiemu.
Miejscowi nawet nie wiedzieli, kim był Rotmistrz - i naturalnie nic o tym,
że pp. Pileccy mieli majątek pod Ejszyszkami, a Maria z Ostrowskich Pilecka
(żona rotmistrza, a babcia rudzielca Dorotki, czyli przyjaciółki mojej
siostry) pracowała nieopodal jako nauczycielka.
Powiedzieliśmy to naszym słuchaczom, są teraz dumni z jeszcze jednego
Wielkiego Nieznanego.

Pod koniec zawadziliśmy o Wilno, gdzie wpadliśmy do tamtejszego IPN
pospiskować chwileczkę z dr. Arunasem Bubnysem w należącym do tej instytucji
Centrum Ludobójstwa i Oporu oraz kupiliśmy mnóstwo angielskojęzycznych
książek o "leśnych braciach".
Księgarnia Domu Polskiego niestety wypada przy litewskich propozycjach
niesamowicie blado - nie ma nic po angielsku o wileńskiej AK, a
polskojęzyczna oferta jest po prostu żenująca.
Warto, aby wydawcy w Koronie wspomogli w jakiś sposób.

Spotkaliśmy gromadkę dzieci wileńskich studiujących w post-PRL, kilka osób -
historię.
Zachęcaliśmy, aby zajęli się mikrografią swego regionu.
Bardzo przydałyby się dla nich stypendia.
Tak gadaliśmy o tym z Wojtkiem, gdy pędziliśmy relatywnie dobrymi (moja
poprzeczka jest wysoka - kalifornijska) żmudzkimi autostradami przez Kowno
do Gdańska.
Rozkopane trochę i duży minus - oznakowanie nur für Litauer.
Masakra zaczęła się po przekroczeniu granicy post-PRL.
Déja vu z mego dzieciństwa: na Suwalszczyźnie takie same drogi jak za
Gomułki i Gierka - wąskie, dziurawe, nieoznakowane.
Ale za to zatrzęsienie kamer.
Co za osły zgadzają się, aby państwo ich tak szpiegowało?
Czy o wszystkim musi decydować tuskobiurokracja centralna?
Czy też samorządy takie masochistyczne?

Potem gorzej, choć pod Mrągowem przez chwilę było autostradopodobnie.
Potem powrót do PRL-owskiej normy - ciężarówki prawie ocierają się o nas,
blokują, niemal taranują.
Poprawiło się przed Gdańskiem; usłyszeliśmy, że to na wypadek gdyby
"tuskolot" się zepsuł i premierowi przyszło lądować - dalej miałby łatwiej
samochodem. Zresztą drogi makabryczne wszędzie, tak bardzo utrudniają życie,
że trudno się cieszyć kilkoma odcinkami autostrad gdzieniegdzie.
Wstyd!
Cieszą tylko stacje benzynowe, gdzie czysto, świeci cywilizacją.
Wiadomo, własność prywatna.

Jazda z Wilna do Gdańska zajęła nam 10 godzin.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych dojeżdżałem niemal dwa razy taki dystans
między Los Angeles a San Francisco w mniej niż cztery godziny - w nocy
naturalnie.
Wtedy musiałem do pracy - dwa razy w tygodniu przez semestr.
Teraz pędziliśmy, bowiem Wojtkowi zmarła babcia, spieszyliśmy się na
pogrzeb.
Marek Jan Chodakiewicz
źródło http://nczas.com/publicystyka/chodakiewicz-przebojem-przez-kraj-1/

Przebojem przez kraj

Nowy film z video.banzaj.pl więcej »
Redmi 9A - recenzja budżetowego smartfona