Grupy dyskusyjne   »   pl.soc.polityka   »   Zombi z WSI

Zombi z WSI

Data: 2010-06-05 01:44:58
Autor: sam
Zombi z WSI

Zombi z WSI
Numer: 16/2008

Ludzie dawnych wojskowych tajnych służb manipulują mediami
Jeśli ktoś raz zawiódł zaufanie współobywateli, może nigdy nie odzyskać ich szacunku i uznania. Jest prawdą, że można oszukiwać wielu ludzi przez jakiś czas, a niektórych przez cały czas, ale nie można oszukiwać przez cały czas narodu". Tych kilka zdań, które miał podobno wypowiedzieć Abraham Lincoln w czasie przemówienia wygłoszonego w 1858 r. w Clinton w stanie Illinois, zawiera wielką dozę optymizmu. Stoi za nimi przekonanie, iż świat, w którym żyjemy, nie może być światem totalnego kłamstwa, a nie może nim być choćby dlatego, że oszustwo jest rozpoznawalne tylko w kontekście faktów uznawanych za prawdziwe.

Optymizm ma tu wszakże swoją ciemną stronę, ponieważ prawdomówność najłatwiej jest zdefiniować na tle czegoś, co nią nie jest, a co wydaje się równie wszechobecne: w codziennym życiu, w mediach, w polityce. Tyle że w odniesieniu do komunikacji medialnej analitycy rzadko kiedy posługują się słowami typu "kłamstwo" czy "oszustwo". Z reguły mówią o propagandzie, indoktrynacji, perswazji, czasami o manipulacji, sądząc najwidoczniej, iż samo użycie tych terminów wystarczy za odpowiedź na pytanie: jak to się dzieje, że można oszukiwać kogoś przez cały czas.

Propaganda jak pornografia

Amerykanie porównują czasami propagandę do pornografii: jest trudna do zdefiniowania, ale łatwo daje się rozpoznać już na pierwszy rzut oka. Mam co do tego podobieństwa pewne wątpliwości, jako że podejmowanie akcji i wyrażanie opinii w taki sposób, by wpływały na działalność i opinie innych, może przybierać niekiedy subtelną, prawie niezauważalną postać. Gdy przypatruję się formom propagandy uprawianej przez niektórych polskich dziennikarzy i polityków, porównanie z pornografią wydaje się wszakże niezwykle trafne.
28 marca "Gazeta Wyborcza" opublikowała artykuł "Nasze nowe tajne służby ujawniły się w Internecie". Temat - zgodnie z wymogami dobrej propagandy - chwytliwy, komuż bowiem nie leży na sercu sprawa bezpieczeństwa narodowego. A tu nagle sześciu oficerów Służby Kontrwywiadu Wojskowego pełniących misję w Afganistanie publikuje swoje zdjęcia w portalu Nasza-klasa. Co prawda, zarówno w rzeczonej publikacji, jak i w przekazach medialnych, które jej towarzyszyły, przyznawano, iż podpisy pod zdjęciami z Internetu nic nie mówiły o przynależności żołnierzy do SKW (w gazecie zastąpiono nazwiska inicjałami, a twarze na zdjęciach rozmazano), ale już sam fakt, że oficerowie ci pozwolili sobie na ich opublikowanie, wielu mógł się wydać naganny.

Przeciwko zamieszczaniu zdjęć i nazwisk żołnierzy w portalu przemawiało to, iż utajnieniu podlegają w SKW jedynie struktury organizacyjne i funkcje (w szczególności funkcje związane z działalnością operacyjną), natomiast sam fakt zatrudnienia w służbie nie jest obwarowany specjalną klauzulą. Jakiś pracownik banku czy zakładu opieki zdrowotnej mógłby więc zestawić dane zawarte w publikacji internetowej z dokumentami, do których miał dostęp. Kąsek ten stał się najwidoczniej na tyle łakomy dla przeciwników struktur zbudowanych pod rządami PiS, że uznali, iż warto poszukać winnego poza kręgiem sprawców. Wybór negatywnego symbolu nie był trudny - musiał paść na likwidatora WSI, pierwszego szefa SKW Antoniego Macierewicza.

Macierewicz ofiarny

Nad portretem likwidatora WSI postkomunistyczna propaganda pracowała przez lata, przekonując Polaków, że to człowiek zapalczywy i nieodpowiedzialny. Już w 1992 r. próbowano go obarczyć odpowiedzialnością za ujawnienie zasobów archiwalnych komunistycznego MSW, nie zważając na to, że obowiązek przygotowania i podania do wiadomości listy posłów, senatorów, przedstawicieli rządu i Kancelarii Prezydenta, którzy w ewidencji Służby Bezpieczeństwa odnotowani zostali jako jej współpracownicy, wynikał z uchwały lustracyjnej Sejmu.
Tym razem komentatorzy z kręgów PO i SLD zaczęli winić Macierewicza za dekonspirację służb. "Problem ma na imię Antoni, a nazwisko Macierewicz" - ironizował przed kamerami telewizyjnymi Paweł Graś, poseł PO. Wtórowali mu bohaterowie raportu z weryfikacji WSI: ostatni szef zlikwidowanych służb Marek Dukaczewski i były minister obrony narodowej Bronisław Komorowski, a także były wiceminister resortu Janusz Zemke.

A przecież panowie ci nie mogli nie wiedzieć, że przepisy regulujące kwestie tajności pewnych danych związanych z pracą w SKW nie zostały wymyślone przez Macierewicza. Wynikają one po prostu z ustawy o ochronie informacji niejawnych.Polacy zorientowani w obowiązujących regulacjach prawnych mogli się naocznie przekonać, że marszałek Sejmu RP i niektórzy posłowie świadomie dezinformują opinię publiczną, bo trudno ich posądzać o kompletną ignorancję. Medialna bomba okazała się więc niewypałem kompromitującym kilku polityków partii rządzącej, ale to, że próbowano ją odpalić, nosiło wszelkie znamiona czynu przestępczego.

Niewidzialni udziałowcy

Sytuacja przypomina trochę grę na giełdzie. Do nabycia są akcje firmy o nazwie Służba Kontrwywiadu Wojskowego z kapitałem wniesionym przez jej założycieli, ale też odziedziczonym w części po zbankrutowanych WSI. Są inwestorzy, którzy na powstaniu tej firmy zyskali, są osoby i grupy, które straciły, i są tacy, którzy mogą zyskać lub stracić. Większość osób komentujących opisane wydarzenie była w jakimś sensie zaangażowana w grę i przy etycznej ocenie ich stanowisk należałoby ten fakt uwzględnić. Oprócz postaci pojawiających się na ekranach telewizorów i komputerów istotne role odgrywają jednak w takich sytuacjach niewidzialni udziałowcy, znacznie potężniejsi niż odtwórcy ról z przygotowanego scenariusza.

Za materiał dowodowy niech posłuży tym razem książka "Comrade J", wydana w USA pod koniec 2007 r. Jej autorem jest Pete Earley, znany reporter, który w ostatnich miesiącach zajął się spisaniem relacji podwójnego agenta, oficera SWR (rosyjskiego wywiadu) pracującego w latach 1995-2000 w rosyjskiej misji przy ONZ w Nowym Jorku. W książce płk Siergiej Trietiakow relacjonuje historię pewnego polskiego dyplomaty, który rozpoczął karierę w czasach PRL i kontynuował ją w III Rzeczypospolitej, działając jednocześnie jako agent służb rosyjskich o pseudonimie Profesor. Według Tretiakowa, był to agent niezwykle zasłużony dla rezydentury rosyjskiego wywiadu w Nowym Jorku. Na tyle zasłużony, że szef rezydentury zapragnął poznać go osobiście podczas jednego z dyplomatycznych przyjęć. Profesor miał już wtedy wracać do Polski, a że był w wieku przedemerytalnym, służby rosyjskie postanowiły mu podziękować i życzyć zasłużonego odpoczynku w kraju. Ku zaskoczeniu Trietiakowa z centrali nadeszła po pewnym czasie wiadomość, że Profesor wcale nie zakończył kariery, lecz kontynuuje ją w Urzędzie Ochrony Państwa na stanowisku zastępcy szefa jednego z wydziałów. "Świat składa się z paradoksów" - konstatuje Trietiakow. "Z jednej strony, [Profesor] pracował przeciwko Rosji, jeśli Polska wymagała tego od niego. Z drugiej strony, zbierał informacje dla Rosji przeciwko Stanom Zjednoczonym i krajom Europy, ponieważ chciał pomóc Rosji".

Ot i cała dialektyka: sojusznicy Polski nie odzyskają pełnego zaufania do naszego kraju, dopóki na newralgicznych stanowiskach będą zatrudniani ludzie pracujący wcześniej dla komunistycznego reżimu. Powierzanie im posad w resorcie obrony, w MSZ czy innych kluczowych sektorach administracji państwowej, w bankowości, w mediach i w ważnych gałęziach przemysłu leży przede wszystkim w interesie rosyjskim. Dawne więzi lojalności bardzo łatwo jest ożywić i niekoniecznie trzeba używać w tym celu szantażu. Powiedzenie "stara miłość nie rdzewieje" byłoby tu całkiem na miejscu. Należy przy tym pamiętać, że w służbach wojskowych sprawy musiały wyglądać znacznie gorzej niż w służbach cywilnych. Do pracy w UOP przyjęto w 1990 r. tylko około 4,5 tys. pozytywnie zweryfikowanych spośród 24 tys. funkcjonariuszy SB. Wojskowe Służby Informacyjne (utworzone w 1991 r. ze struktur wojskowych służb specjalnych PRL) nie przeszły żadnej weryfikacji. Mówienie dziś o doświadczeniu tych ludzi, tudzież o innych przewagach brzmi po prostu żałośnie i sprawia, że polityk używający takich argumentów traci wiarygodność.

Cena naiwności

Na co liczą autorzy prowokacji podrzucający "Gazecie Wyborczej" informacje, które od chwili przejęcia władzy przez koalicję PO-PSL regularnie wyciekają z SKW? Czy chodzi o powrót do postkomunistycznych układów umożliwiających penetrację polskich służb specjalnych przez spadkobierców GRU i KGB? Na to bym na ich miejscu nie liczył. Zbyt wiele spraw kompromitujących rozwiązane służby przestało być tajemnicą, a dużo więcej czeka jeszcze na ujawnienie.

To, czego ostatnio jesteśmy świadkami, nie uderza w opozycję, lecz w interesy Polski. Tu nie chodzi o przegraną PiS. Otóż rządząca koalicja wcale na wspomnianych prowokacjach nie zyskała. Zarówno niedawne próby zdyskredytowania komisji weryfikacyjnej, jak i medialne hece wokół zdjęć umieszczonych w portalu Nasza-klasa skończyły się ośmieszeniem obrońców postkomunistycznego porządku. Niektórzy politycy platformy zapomnieli prawdopodobnie, że elektorat, który wyniósł ich na stanowiska, musiał w przeszłości często wybierać między złym a gorszym. W swojej naiwności uznali najwidoczniej, że sondażowe 60 proc. poparcia dla ich partii stwarza możliwość manipulowania umysłami 60 proc. Polaków. Jeśli rzeczywiście obliczają dziś swoje szanse na podstawie takiej kalkulacji, polecam im przywołany na wstępie apokryficzny cytat z Lincolna. Z drobną korektą: Można oszukiwać przez jakiś czas 60 proc. wyborców. Można oszukiwać przez cały czas pewną liczbę zagorzałych zwolenników. Nie można jednak oszukiwać przez cały czas narodu.

Tadeusz Witkowski

Zombi z WSI

Nowy film z video.banzaj.pl więcej »
Redmi 9A - recenzja budżetowego smartfona