Grupy dyskusyjne   »   pl.soc.polityka   »   Zombi z WSI

Zombi z WSI

Data: 2010-06-14 01:40:59
Autor: sam
Zombi z WSI

Zombi z WSI
Numer: 16/2008

Ludzie dawnych wojskowych tajnych służb manipulują mediami
Jeśli ktoś raz zawiódł zaufanie współobywateli, może nigdy nie odzyskać ich
szacunku i uznania. Jest prawdą, że można oszukiwać wielu ludzi przez jakiś
czas, a niektórych przez cały czas, ale nie można oszukiwać przez cały czas
narodu". Tych kilka zdań, które miał podobno wypowiedzieć Abraham Lincoln w
czasie przemówienia wygłoszonego w 1858 r. w Clinton w stanie Illinois, zawiera
wielką dozę optymizmu. Stoi za nimi przekonanie, iż świat, w którym żyjemy, nie
może być światem totalnego kłamstwa, a nie może nim być choćby dlatego, że
oszustwo jest rozpoznawalne tylko w kontekście faktów uznawanych za prawdziwe.

Optymizm ma tu wszakże swoją ciemną stronę, ponieważ prawdomówność najłatwiej
jest zdefiniować na tle czegoś, co nią nie jest, a co wydaje się równie
wszechobecne: w codziennym życiu, w mediach, w polityce. Tyle że w odniesieniu
do komunikacji medialnej analitycy rzadko kiedy posługują się słowami typu
"kłamstwo" czy "oszustwo". Z reguły mówią o propagandzie, indoktrynacji,
perswazji, czasami o manipulacji, sądząc najwidoczniej, iż samo użycie tych
terminów wystarczy za odpowiedź na pytanie: jak to się dzieje, że można
oszukiwać kogoś przez cały czas.

Propaganda jak pornografia

Amerykanie porównują czasami propagandę do pornografii: jest trudna do
zdefiniowania, ale łatwo daje się rozpoznać już na pierwszy rzut oka. Mam co do
tego podobieństwa pewne wątpliwości, jako że podejmowanie akcji i wyrażanie
opinii w taki sposób, by wpływały na działalność i opinie innych, może
przybierać niekiedy subtelną, prawie niezauważalną postać. Gdy przypatruję się
formom propagandy uprawianej przez niektórych polskich dziennikarzy i polityków,
porównanie z pornografią wydaje się wszakże niezwykle trafne.
28 marca "Gazeta Wyborcza" opublikowała artykuł "Nasze nowe tajne służby
ujawniły się w Internecie". Temat - zgodnie z wymogami dobrej propagandy -
chwytliwy, komuż bowiem nie leży na sercu sprawa bezpieczeństwa narodowego. A tu
nagle sześciu oficerów Służby Kontrwywiadu Wojskowego pełniących misję w
Afganistanie publikuje swoje zdjęcia w portalu Nasza-klasa. Co prawda, zarówno w
rzeczonej publikacji, jak i w przekazach medialnych, które jej towarzyszyły,
przyznawano, iż podpisy pod zdjęciami z Internetu nic nie mówiły o
przynależności żołnierzy do SKW (w gazecie zastąpiono nazwiska inicjałami, a
twarze na zdjęciach rozmazano), ale już sam fakt, że oficerowie ci pozwolili
sobie na ich opublikowanie, wielu mógł się wydać naganny.

Przeciwko zamieszczaniu zdjęć i nazwisk żołnierzy w portalu przemawiało to, iż
utajnieniu podlegają w SKW jedynie struktury organizacyjne i funkcje (w
szczególności funkcje związane z działalnością operacyjną), natomiast sam fakt
zatrudnienia w służbie nie jest obwarowany specjalną klauzulą. Jakiś pracownik
banku czy zakładu opieki zdrowotnej mógłby więc zestawić dane zawarte w
publikacji internetowej z dokumentami, do których miał dostęp. Kąsek ten stał
się najwidoczniej na tyle łakomy dla przeciwników struktur zbudowanych pod
rządami PiS, że uznali, iż warto poszukać winnego poza kręgiem sprawców. Wybór
negatywnego symbolu nie był trudny - musiał paść na likwidatora WSI, pierwszego
szefa SKW Antoniego Macierewicza.

Macierewicz ofiarny

Nad portretem likwidatora WSI postkomunistyczna propaganda pracowała przez lata,
przekonując Polaków, że to człowiek zapalczywy i nieodpowiedzialny. Już w 1992
r. próbowano go obarczyć odpowiedzialnością za ujawnienie zasobów archiwalnych
komunistycznego MSW, nie zważając na to, że obowiązek przygotowania i podania do
wiadomości listy posłów, senatorów, przedstawicieli rządu i Kancelarii
Prezydenta, którzy w ewidencji Służby Bezpieczeństwa odnotowani zostali jako jej
współpracownicy, wynikał z uchwały lustracyjnej Sejmu.
Tym razem komentatorzy z kręgów PO i SLD zaczęli winić Macierewicza za
dekonspirację służb. "Problem ma na imię Antoni, a nazwisko Macierewicz" -
ironizował przed kamerami telewizyjnymi Paweł Graś, poseł PO. Wtórowali mu
bohaterowie raportu z weryfikacji WSI: ostatni szef zlikwidowanych służb Marek
Dukaczewski i były minister obrony narodowej Bronisław Komorowski, a także były
wiceminister resortu Janusz Zemke.

A przecież panowie ci nie mogli nie wiedzieć, że przepisy regulujące kwestie
tajności pewnych danych związanych z pracą w SKW nie zostały wymyślone przez
Macierewicza. Wynikają one po prostu z ustawy o ochronie informacji
niejawnych.Polacy zorientowani w obowiązujących regulacjach prawnych mogli się
naocznie przekonać, że marszałek Sejmu RP i niektórzy posłowie świadomie
dezinformują opinię publiczną, bo trudno ich posądzać o kompletną ignorancję.
Medialna bomba okazała się więc niewypałem kompromitującym kilku polityków
partii rządzącej, ale to, że próbowano ją odpalić, nosiło wszelkie znamiona
czynu przestępczego.

Niewidzialni udziałowcy

Sytuacja przypomina trochę grę na giełdzie. Do nabycia są akcje firmy o nazwie
Służba Kontrwywiadu Wojskowego z kapitałem wniesionym przez jej założycieli, ale
też odziedziczonym w części po zbankrutowanych WSI. Są inwestorzy, którzy na
powstaniu tej firmy zyskali, są osoby i grupy, które straciły, i są tacy, którzy
mogą zyskać lub stracić. Większość osób komentujących opisane wydarzenie była w
jakimś sensie zaangażowana w grę i przy etycznej ocenie ich stanowisk należałoby
ten fakt uwzględnić. Oprócz postaci pojawiających się na ekranach telewizorów i
komputerów istotne role odgrywają jednak w takich sytuacjach niewidzialni
udziałowcy, znacznie potężniejsi niż odtwórcy ról z przygotowanego scenariusza.

Za materiał dowodowy niech posłuży tym razem książka "Comrade J", wydana w USA
pod koniec 2007 r. Jej autorem jest Pete Earley, znany reporter, który w
ostatnich miesiącach zajął się spisaniem relacji podwójnego agenta, oficera SWR
(rosyjskiego wywiadu) pracującego w latach 1995-2000 w rosyjskiej misji przy ONZ
w Nowym Jorku. W książce płk Siergiej Trietiakow relacjonuje historię pewnego
polskiego dyplomaty, który rozpoczął karierę w czasach PRL i kontynuował ją w
III Rzeczypospolitej, działając jednocześnie jako agent służb rosyjskich o
pseudonimie Profesor. Według Tretiakowa, był to agent niezwykle zasłużony dla
rezydentury rosyjskiego wywiadu w Nowym Jorku. Na tyle zasłużony, że szef
rezydentury zapragnął poznać go osobiście podczas jednego z dyplomatycznych
przyjęć. Profesor miał już wtedy wracać do Polski, a że był w wieku
przedemerytalnym, służby rosyjskie postanowiły mu podziękować i życzyć
zasłużonego odpoczynku w kraju. Ku zaskoczeniu Trietiakowa z centrali nadeszła
po pewnym czasie wiadomość, że Profesor wcale nie zakończył kariery, lecz
kontynuuje ją w Urzędzie Ochrony Państwa na stanowisku zastępcy szefa jednego z
wydziałów. "Świat składa się z paradoksów" - konstatuje Trietiakow. "Z jednej
strony, [Profesor] pracował przeciwko Rosji, jeśli Polska wymagała tego od
niego. Z drugiej strony, zbierał informacje dla Rosji przeciwko Stanom
Zjednoczonym i krajom Europy, ponieważ chciał pomóc Rosji".

Ot i cała dialektyka: sojusznicy Polski nie odzyskają pełnego zaufania do
naszego kraju, dopóki na newralgicznych stanowiskach będą zatrudniani ludzie
pracujący wcześniej dla komunistycznego reżimu. Powierzanie im posad w resorcie
obrony, w MSZ czy innych kluczowych sektorach administracji państwowej, w
bankowości, w mediach i w ważnych gałęziach przemysłu leży przede wszystkim w
interesie rosyjskim. Dawne więzi lojalności bardzo łatwo jest ożywić i
niekoniecznie trzeba używać w tym celu szantażu. Powiedzenie "stara miłość nie
rdzewieje" byłoby tu całkiem na miejscu. Należy przy tym pamiętać, że w służbach
wojskowych sprawy musiały wyglądać znacznie gorzej niż w służbach cywilnych. Do
pracy w UOP przyjęto w 1990 r. tylko około 4,5 tys. pozytywnie zweryfikowanych
spośród 24 tys. funkcjonariuszy SB. Wojskowe Służby Informacyjne (utworzone w
1991 r. ze struktur wojskowych służb specjalnych PRL) nie przeszły żadnej
weryfikacji. Mówienie dziś o doświadczeniu tych ludzi, tudzież o innych
przewagach brzmi po prostu żałośnie i sprawia, że polityk używający takich
argumentów traci wiarygodność.

Cena naiwności

Na co liczą autorzy prowokacji podrzucający "Gazecie Wyborczej" informacje,
które od chwili przejęcia władzy przez koalicję PO-PSL regularnie wyciekają z
SKW? Czy chodzi o powrót do postkomunistycznych układów umożliwiających
penetrację polskich służb specjalnych przez spadkobierców GRU i KGB? Na to bym
na ich miejscu nie liczył. Zbyt wiele spraw kompromitujących rozwiązane służby
przestało być tajemnicą, a dużo więcej czeka jeszcze na ujawnienie.

To, czego ostatnio jesteśmy świadkami, nie uderza w opozycję, lecz w interesy
Polski. Tu nie chodzi o przegraną PiS. Otóż rządząca koalicja wcale na
wspomnianych prowokacjach nie zyskała. Zarówno niedawne próby zdyskredytowania
komisji weryfikacyjnej, jak i medialne hece wokół zdjęć umieszczonych w portalu
Nasza-klasa skończyły się ośmieszeniem obrońców postkomunistycznego porządku.
Niektórzy politycy platformy zapomnieli prawdopodobnie, że elektorat, który
wyniósł ich na stanowiska, musiał w przeszłości często wybierać między złym a
gorszym. W swojej naiwności uznali najwidoczniej, że sondażowe 60 proc. poparcia
dla ich partii stwarza możliwość manipulowania umysłami 60 proc. Polaków. Jeśli
rzeczywiście obliczają dziś swoje szanse na podstawie takiej kalkulacji, polecam
im przywołany na wstępie apokryficzny cytat z Lincolna. Z drobną korektą: Można
oszukiwać przez jakiś czas 60 proc. wyborców. Można oszukiwać przez cały czas
pewną liczbę zagorzałych zwolenników. Nie można jednak oszukiwać przez cały czas
narodu.

Tadeusz Witkowski

Zombi z WSI

Nowy film z video.banzaj.pl więcej »
Redmi 9A - recenzja budżetowego smartfona