Grupy dyskusyjne   »   pl.soc.polityka   »   konDonek chwalipiÄ™ta

konDonek chwalipięta

Data: 2011-09-15 21:42:35
Autor: Inc
konDonek chwalipięta
Jakim sukcesem może się pochwalić Donald Tusk? Na to pytanie on sam nigdy dotąd nie znalazł dobrej odpowiedzi – pisze publicysta „Rzeczpospolitej"

Mariusz Cieślik ma rację, że wyborcze hasło partii rządzącej "Polska w budowie" okazało się skuteczne ("Szansa Boba Budowniczego", "Rz" z 6 września 2011). Świadczą o tym nie tylko przywoływane przez niego parodie, ale i fakt, że frazę "może to wszystko prawda, ale za to tyle budują", usłyszeć można niemal w każdym warszawskim biurze i salonie piękności. Wobec takiego sukcesu zupełnym drobiazgiem jest fakt, iż hasło to jest łatwą do zdemaskowania manipulacją.


Mniejsza o roztrząsania, kto podpisywał czy zlecał tę albo inną inwestycję, w które dała się wciągnąć opozycja i którymi zajęto nawet uwagę sądu. Demagogia hasła polega na stwarzaniu wrażenia, że rozpoczęcie licznych inwestycji jest zasługą obecnej władzy. Tak jakby poprzednie rządy po prostu nie chciały budować, a dopiero ten – chciał.

Trafił się fart

Prawda jest taka, że Polska byłaby obecnie "w budowie", ktokolwiek by akurat tworzył rząd. Inwestycje wynikają bowiem z kalendarza naszego członkostwa w Unii. Pieniądze, które negocjował Leszek Miller, a podpisywał bodajże Kazimierz Marcinkiewicz, dotarły do Polski w ostatnich miesiącach rządów PiS, a zauważalne rezultaty zaczęły dawać za rządów Donalda Tuska.

Mówiąc krótko – to, że się buduje, to fart, który się po prostu Platformie trafił. Podobnie jak wyjątkowo dobra koniunktura gospodarcza, która trafiła się jej poprzednikom i pozwoliła im obniżyć podatki – co z kolei, w połączeniu z zachowaniem własnej waluty, pozwoliło Polsce przetrwać bez szkody kryzys finansowy po załamaniu amerykańskiego rynku kredytów hipotecznych.

Dwa razy drożej

Jeśli mamy poważnie rozmawiać o rządach PO – PSL, to nie ma co rozmawiać o tym, że się buduje, tylko jak się buduje. A taka rozmowa byłaby dla rządzącej koalicji bardzo niewygodna, bo buduje się, przede wszystkim, bardzo drogo – dwa, niekiedy trzy razy drożej, niż taka sama autostrada lub stadion kosztuje na Zachodzie, i to pomimo wciąż tańszej niż tam siły roboczej. Buduje się bałaganiarsko, z opóźnieniami, z ustawicznym przekraczaniem kosztorysów i cokolwiek bez sensu, bo, na przykład w wypadku autostrad, nie te odcinki, które są najbardziej potrzebne do stworzenia spójnego systemu komunikacyjnego, tylko te, które było najłatwiej szybko rozkopać, żeby pochwalić się rosnącą liczbą kilometrów.

Gdyby media, zwłaszcza elektroniczne, chciały patrzeć tej władzy na ręce, krętacka próba usprawiedliwienia złych rządów skojarzeniem "no, jak budowa, to nie wszystko idzie, jak powinno" nie odniosłaby skutku. Wystarczyłoby pokazać w telewizji nowy stadion Schalke i porównać jego standard, czas budowy, jej jakość i całkowity koszt ze stadionami w Warszawie czy Gdańsku. Albo w podobny sposób zaprezentować warszawską czy wrocławską obwodnicę i jej zachodnioeuropejski odpowiednik.

Zatem gratulacje należą się nie tyle zatrudnionym przez PO specjalistom od wizerunku, ile działającym w niej specjalistom od korumpowania, uzależniania i podporządkowywania sobie mediów. Gdyby nie oni, prędzej czy później ze srebrnych ekranów padłoby pytanie, jakim konkretnie sukcesem może się pochwalić premier Tusk.

Jest to pytanie, na które nigdy dotąd nie znalazł on odpowiedzi. Zmuszany do tego – nader rzadko – wymienia na przykład likwidację zezwoleń budowlanych, co ani nie było żadnym sukcesem (zezwolenia teraz nazywają się zgodami), ani nie stało się za sprawą rządu, tylko sejmowej komisji. Albo też chwali się liczbą Orlików, które wybudowały samorządy. Albo prezydencją, która sprawowana jest rotacyjnie i nie wiąże się z niczym, poza pewnymi administracyjnymi obowiązkami. Najchętniej zaś ucieka w "sukcesy" niesprawdzalne, w rodzaju "wzrosła nasza pozycja", "jesteśmy bardziej szanowani w Europie" czy "poprawiła się atmosfera".


Bajki i harce

Gdyby telewizyjne wywiady przeprowadzali dziennikarze choć odrobinę krytyczni wobec rządu, nie pozwoliliby wciskać widzom takich bajek.

Krzyczącym dowodem zaangażowania najpotężniejszych mediów do rządowej propagandy jest sposób relacjonowania wyników wieloletniego rodzenia przez sejmowe komisje śledcze raportów o rzekomych zbrodniach PiS. Z raportu komisji naciskowej wynika, że komisja zdołała wytypować tak naprawdę zaledwie trzy podejrzane przypadki, ale mimo gruntownego zbadania w żadnym z nich naruszenia prawa nie stwierdziła.

Z raportu w sprawie Barbary Blidy wynika, że jej śmierć nie była wynikiem samobójstwa, tylko albo wypadku, albo próby samookaleczenia (nie mówiąc już o zupełnie kompromitującym komisję Kalisza niedawnym skazującym wyroku sądowym, wydanym na podstawie tych samych zeznań, które były podstawą nakazu aresztowania rzekomo "zaszczutej" byłej minister).

Ale same raporty przecież w mediach nie istnieją – istnieją tylko konkluzje, zupełnie nijak się do nich mające, oparte na oskarżeniach o stworzenie "atmosfery wykluczenia" czy "politycznej presji na walkę z układem". Oczywiście, skierowanie takich bredni do Trybunału Stanu musiałoby odsłonić ich miałkość, dlatego PO nie zamierza się podpisywać pod wygodnymi dla niej harcami Ryszarda Kalisza; chodzi wszak tylko o to, żeby oskarżenia bezustannie pobrzmiewały w medialnym szumie.

Nadymanie balonu

Wszystko to – powtórzę – byłoby łatwe do wyśmiania, tylko że nie ma gdzie tego zrobić. Postępowanie władzy jest cyniczne, ale skuteczne. Słowo drukowane dociera w Polsce do mniej więcej miliona ludzi. Niewiele więcej – przeważnie to ci sami odbiorcy – wybiera treści polityczne w Internecie. A w wyborach bierze udział, nawet przy marnej frekwencji, kilkanaście milionów. Przytłaczająca większość z nich wszystko, co wie o świecie – a wiedza ta z reguły nie ma charakteru usystematyzowanej informacji, tylko wczepiających się w pamięć frazesów, skojarzeń i obrazów – wie z gadającej skrzynki.

Platforma wyciągnęła wnioski z mapy poprzednich wyborów, na której PO wygrywała tam, gdzie sięgał TVN i Polsat, a PiS tam, gdzie telewizja państwowa. Oficjalnie głosząc, że nie jest zainteresowana wpływem na media, bo "kto ma telewizję, ten przegrywa wybory", zrobiła wszystko, by uszczelnić system masowego przekazu i do posiadanych wpływów w mediach prywatnych dodać obezwładnienie mediów tzw. publicznych. Mówiąc obrazowo, propagandowa strategia rządu jest nadymaniem ogromnego balonu propagandy sukcesu – a ostatnie cztery lata poświęcono temu, aby odsunąć od niego na bezpieczną odległość wszystkich, którzy dysponują ostrym narzędziem i nie wahaliby się go użyć.

Dziennikarze, którzy mogliby dotrzeć do masowej widowni z informacją, jak się buduje w Europie, na czym polega prezydencja albo co jest w raportach sejmowych komisji, zostali zepchnięci do nisz; zastąpili ich tacy, którzy potrafią się odwdzięczyć za gwiazdorskie gaże: nie zadają trudnych pytań ani nie zauważają kompromitacji rządzących polityków. Nawet takich, jak wywody pani minister Ewy Kopacz, że kolejki w służbie zdrowia są dowodem, jak bardzo się ona poprawiła, bo przecież do marnego leczenia ludzie by nie stali.

Skoro nikt nie może przekłuć balonu, pozostaje tylko nadzieja, że pęknie on sam. Może to nastąpić, bo – jak pokazuje choćby zacytowany wyżej przykład – poczucie bezkarności rozzuchwala rządzących. Masowy odbiorca natomiast, choć nie chce się nad tym zastanawiać, podskórnie czuje jednak, że coś tu jest nie tak, a medialny obraz "zielonej wyspy" coraz słabiej przystaje do rzeczywistości.
Tylko że – i tu luzacki spokój rządzących wydaje się uzasadniony – do wyborów balon powinien wytrzymać. A co będzie potem, na razie nie myślą.

Rafał Ziemkiewicz

konDonek chwalipięta

Nowy film z video.banzaj.pl wiêcej »
Redmi 9A - recenzja bud¿etowego smartfona